Tusk do Chin
Jestem za tym, żeby prezydent i premier pojechali do Chin. Niekoniecznie muszą zaszczycić otwarcie igrzysk olimpijskich. Lepiej niech pojadą w głąb kraju, a po powrocie niech nam opowiedzą, co zobaczyli. Od pewnego czasu bowiem polscy politycy, a zwłaszcza media, budują „oś dobra” – Warszawa, Tbilisi, Lhasa. Ma to być alternatywa dla „osi zła”, czyli Moskwa – Pekin. Jak zwykle szukamy przyjaciół daleko, a wrogów blisko.
Z tego, co wiadomo, system panujący w Chinach sympatyczny nie jest ani nie był. Wystarczyło przeczytać „Prywatne życie przewodniczącego Mao”, pióra jego osobistego lekarza, Li Zhsui (polskie wydanie 1996), przypomnieć „biały terror” z 1927 r., oraz „wielki skok” i rewolucję kulturalną z lat 60. Od tamtego czasu Chiny zmieniły się nie do poznania, ale nawet dzisiaj, w wersji soft, jest tam najwięcej wykonywanych egzekucji, bieda na poważnych obszarach kraju, monopartia, cenzura nawet w Internecie, a wolność słowa, stowarzyszeń, wolne wybory – wszystko to daleka przyszłość. Słusznie protestując przeciwko łamaniu praw człowieka, warto jednak pamiętać, że Chiny to nie tylko dyktatura, a Tybet to nie tylko aneksja.
Ani w Chinach ani w Tybecie demokracji w stylu Izby Gmin nigdy nie było. Hongkong jako kolonia brytyjska też demokratyczny nie był. Chiny nigdy nie były państwem demokratycznym, ale w porównaniu z dyktaturą Mao postęp jest ogromny, i nie ominął nawet praw obywatelskich. Mam w pamięci słowa jednego z byłych ambasadorów USA w Pekinie, który powiedział, że Chiny przeżywają najlepszy okres w swojej długiej historii. Także Tybet odniósł z tego pewne korzyści. Jeżeli George Bush skreślił Chiny z listy państw łamiących prawa obywatelskie, to poza interesem gospodarczym Stanów, musiał mieć jakieś przesłanki. Także z Tybetu i od rządu emigracyjnego otrzymujemy sprzeczne wiadomości – raz mówi się o buncie mnichów, innym razem, że bunt był chińską prowokacją, żeby rozprawić się ze zwolennikami niepodległości. Dalajlama apeluje o autonomię Tybetu w ramach Chin, oraz by nie bojkotować igrzysk. U nas inaczej – rząd zbojkotuje inaugurację, media nie zostawiają na Pekinie suchej nitki.
Chciałbym zwrócić uwagę na publikację wyjątkową: fragmenty książki „The New Asian Hemisphere” Kishore Mahbubani, historyka, filozofa i politologa z Singapuru, profesora tamtejszego uniwersytetu, byłego ambasadora w USA, człowieka, który widział jak wygląda prawdziwa demokracja, a także zna Chiny. Oto niektóre tezy publikacji, jaka ukazała się w „Dzienniku” (26 kwietnia), a więc w gazecie dalekiej od komunizmu.
- Od czasu wprowadzenia gospodarki wolnorynkowej, w latach 1981-2001, liczba ludzi żyjących w nędzy w Chinach spadła o 400 mln. Gospodarka wolnorynkowa toruje drogę do demokracji, z czasem podważy hierarchiczny światopogląd Azjatów.
- Dziś Azjaci przyswajają sobie zasadę praworządności nie z przyczyn etycznych, lecz przede wszystkim funkcjonalnych. – Stajemy na czerwonym świetle nie dlatego, że tak jest etycznie, ale dlatego, że tak jest funkcjonalnie – czytamy. Większość Azjatów już rozumie, że zbudowanie nowoczesnej gospodarki wymaga ram prawnych pozwalających zawierać umowy, które zostaną dotrzymane. „Kiedy Chiny porzuciły centralne planowanie na rzecz wolnego rynku, prawo, jako regulator działalności ekonomicznej stało się niezbędne.” Rząd przekazał wiele uprawnień organom terenowym, przyciągnięcie kapitału zagranicznego wymagało spójnego i budzącego zaufanie systemu prawnego. „Państwo za Wielkim Murem musiało się dostosować do norm międzynarodowych”, choćby po to, żeby wstąpić do Światowej Organizacji Handlu. Jeśli chodzi o zmiany w konstytucji ograniczające nadużywanie władzy w Chinach, to „budzą one podziw”. Od 1991 r. w oficjalnych dokumentach mówi się o prawach człowieka. „Szybki rozwój gospodarczy Chin tworzy presję na dalsze zmiany systemu prawnego. Kształtująca się wielkomiejska elita za priorytet uważa ochronę swoich indywidualnych praw. Mimo oczywistych postępów, większość partyjnych nadal jest traktowana jak tak, jakby stali ponad prawem. Rozciągnięcie praworządności na wszystkich obywateli, to wielkie wyzwanie, jakie stoi przed Chinami.
- Mao rozniecił w chińskich chłopach ogromną dumę i poczucie, że oni też są obywatelami. „Największy pragmatyk w dziejach Azji, Deng Xiaoping, odszedł od komunistycznych dogmatów na rzecz zasady ‘Nieważne, czy kot jest biały czy czarny, byle łapał myszy’. Kiedy Deng wprowadził zasady wolnorynkowe, gospodarka ruszyła z miejsca tak szybko m.in. dlatego, że rewolucja społeczna rozpętana przez Mao zburzyła bariery klasowe zagradzające drogę do sukcesu ekonomicznego. To Deng, po wizycie w Chinach (1979) zerwał z oficjalnym komunistycznym kłamstwem, że w USA panuje nędza, pozwolił powiedzieć Chińczykom prawdę i ta prawda podziałała na nich mobilizująco.
- „KP Chin stosuje zasadę merytokracji równie konsekwentnie jak Harvard czy McKinsey. Skutki są widoczne. Amerykański sektor prywatny jest bardziej dynamiczny niż chiński z przyczyn historycznych i z racji swojej merytokratyczności.” Sektor prywatny wypada lepiej w Chinach z powodu większej determinacji. W ciągu dekady przeciętna wieku członków KC KPCh spadła z 62 do 55,4 lat. Prawie wszyscy (98%) członkowie KC są po studiach wyższych. W latach 1978-2003 za granica studiowało 580 tys. Chińczyków, z czego 1/3 powróciła do Chin. Każdego roku studiuje w USA ponad 60 tys. młodych Chińczyków. Ci ludzie nigdy już nie będą tacy sami, jak gdyby całe życie mieszkali za Wielkim Murem. W rankingu „Timesa” z 2006 roku, uniwersytet w Pekinie znalazł się wśród 25 najlepszych na świecie, obok uniwersytetów w Tokio i w Singapurze.
- Skupienie Chin oraz innych państw regionu na postępie gospodarczym i cywilizacyjnym przyniosło pokój, „milczenie armat”. Od ponad 20 lat w Azji Wschodniej panuje pokój. Po stuleciach wojen i konfliktów, musi to budzić najwyższy podziw. Żadnych widoków na wojnę pomiędzy jakimikolwiek dwoma państwami.
Przed Chinami jeszcze długa droga, żeby stały się zamożnym, demokratycznym krajem na wzór Zachodniej Europy czy Stanów Zjednoczonych. Byłoby dobrze, gdyby premier Tusk i jego ministrowie, którzy zbojkotują otwarcie igrzysk, a może i cale igrzyska, pojechali w tym czasie w głąb kraju, lub do nadmorskiego miasta Szenczen. W 1979 r. było to mały, cichy port rybacki, miał 30 tys mieszkańców, w 2005 roku liczył już 11 mln mieszkańców,, w latach 1980-2005 jego gospodarka rosła w tempie 28 proc., jest dziś 4. portem kontenerowym na świecie. „Statystyki te nie oddają jednak skali zmian w ludzkiej mentalności, które towarzyszą tak błyskawicznemu wzrostowi”. Większość Chińczyków nigdy nie marzyła, że będzie bogata. „To, co się wydarzyło w końcu XX wieku, graniczyło więc z cudem. Gospodarstwa domowe przyzwyczajone do kilkuset dolarów rocznego dochodu zaczęły zarabiać kilka tysięcy, kiedy młodzi ludzie przenieśli się z pól do fabryk butów Nike. Po raz pierwszy w dziejach Państwa Środka mieszkańcy otrzymali możliwość uwolnienia się z kieratu pracy na roli. Nareszcie jest jakaś nadzieja na lepsze życie – pisze Kishore Mahbubani.
Oczywiście, Donalda Tuska nikt nie wpuści do obozu pracy ani nie zaprosi na miseczkę ryżu do dysydenta, ale w drodze do Pekinu warto przeczytać choćby tę jedną książkę o Chinach.