Jedna polska – jeden podręcznik
„Nie może być tak, że jest 27 różnych podręczników do jednego przedmiotu. To jest komercja obliczona tylko na to, żeby 27 różnych podmiotów mogło zarobić” – powiedział prezydent Kaczyński w „Dzienniku”. I dalej: „Rozumiem potrzebę kreacyjną nauczycieli, ale jakieś ograniczenia w tym obszarze muszą być. To państwo odpowiada za to, żeby wychowywać młodych Polaków i Polki”.
Dawno już nie czytałem tylu nonsensów w jednym zdaniu. Dokonajmy, jak to w szkole, rozbioru tego tekstu. Dlaczego nie może być 27 różnych podręczników do jednego tekstu? Zakładam, że prezydentowi nie chodzi o podręczniki do biologii (27 różnych definicji pantofelka), matematyki (27 wersji tabliczki mnożenia) ani fizyki (27 wersji prawa ciążenia). Zapewne chodzi o podręczniki historii czy literatury po to, żeby tych przedmiotów nauczać po swojemu, czyli po pisowemu. Żeby we wszystkich podręcznikach było napisane, że Powstanie Warszawskie było zwycięskie, a po wojnie – że Kuraś był cacy, a Jaruzelski be, że Kaczyńscy OK., a Michnik do bani, że Geremek i inni ministrowie to agenci itd. itp.
Na szczęście prezydent nie jest ekstremistą, więc mówi, że tylko „jakieś ograniczenia” są potrzebne. Należy się domyślać, że jakieś ograniczenia zezwalałyby na kilka podręczników, np. prof. Dudka, Gontarczyka, Roszkowskiego, Chodakiewicza i Żaryna. Te „podmioty” mogłyby zarobić. Ale już w przypadku Machcewicza czy Friszkego należałoby się zastanowić, a prof. Garlicki powinien dopłacać do każdego swojego podręcznika. Zastanawiać się miałaby niezależna komisja podręcznikowa w składzie pp. Krasnodębski, Ujazdowski, Zybertowicz pod przewodnictwem dra Kurtyki. No, może na okrasę jeszcze pani prof. Thompson z Teksasu. To państwo, a właściwie ci – i tylko ci – państwo, „mieliby wychowywać młodych Polaków”.
Wedle takiej koncepcji, państwo odpowiada nie tylko za obowiązek szkolny, ale i za obowiązek poglądów. Zależnie od tego, jaki mielibyśmy rząd, preferowany byłby ewolucjonizm lub kreacjonizm. Mogłoby to zależeć od wicepremiera i ministra edukacji Romana Giertycha. Warto przypomnieć, że jedną, jedynie słuszną wersję historii już przerabialiśmy, i to jeszcze kiedy Romana Giertycha nie było na świecie.
Lech Kaczyński zarzuca obecnemu rządowi, że prowadzi do „dezintegracji” polityki kulturalnej i oświatowej, w innym miejscu powiada, że „polskość jest zagrożona”. Wynika z tego niedwuznacznie, że prezydentowi nie odpowiadają rożne poglądy, które zagrażają jego poglądowi, nauczane w różnych szkołach i czerpiące z różnych podręczników wybieranych przez różnych nauczycieli, a nie daj Boże z udziałem przypadkowych rodziców, którzy mogą być pod wpływem Platformy, SLD czy innych, niesłusznych poglądów.
A pokusa niesłusznych poglądów jest tak wielka, że ulega jej sam prezydent. W tym samym wywiadzie mówi, że współpraca z SLD nie musi być kompromitacją. W SLD (słuchajcie, słuchajcie!) „nastąpiła częściowa zmiana pokoleniowa. Napieralski nie ma już na sumieniu PRL, jest na to za młody. Do prawdziwej socjaldemokracji jeszcze długa droga, ale może coś się zaczyna” choć „mają stromo pod górę”.
Własnym oczom nie wierzę. Jeszcze wczoraj, no, może przedwczoraj, Jarosław Kaczyński grzmiał, że największym niebezpieczeństwem jest postkomunizm, a dzisiaj jego brat opowiada, że nastąpiła zmiana pokoleniowa, że Napieralski nie odpowiada za PRL (!) i podobne bajeczki, przeczytane chyba w „Trybunie” albo w „Przeglądzie”. Czyż nie jest tak, że dla obalenia Platformy warto pójść na współpracę nawet z postkomunistami, tak jak kochano się z Lepperem (o którym prezes Kaczyński opowiadał, że wyszlachetniał) i Giertychem. Mniejsza o to, że dla SLD współpraca z PIS to pocałunek śmierci, ale jakie niesłuszne poglądy głosi pan prezydent. I jak je wytłumaczyć młodzieży wykształconej na jedynie słusznych podręcznikach sprzed dwóch lat?