Wojna polsko – polska
Prezydent Lech Kaczyński odnalazł się w dziedzinie polityki zagranicznej, wykazuje w tej dziedzinie aktywność, która ma go doprowadzić do reelekcji. Temu celowi podporządkowane jest wszystko co robi, włącznie z ukryciem własnego brata. W tej wojnie prezydent odnosi zarówno sukcesy, jak i porażki. Sukcesem było zmobilizowanie prezydentów państw bałtyckich oraz Ukrainy do wyprawy gruzińskiej, ale błędem było kreowanie się na przywódcę alternatywnego wobec Brukseli i Sarkozy’ego, a także na Napoleona, który zmierza na Moskwę.
Na szczęście L. K. zrozumiał, że się zagalopował, i w Tallinie nie uległ radykalnym podszeptom prezydentów Łotwy i Estonii. Ostatecznie Polska nie była republiką radziecką, nie liczy 2 mln mieszkańców i nie musi się tak stawiać. Był świadomy, że najważniejsza nie jest licytacja w radykalizmie, ale żeby w Warszawie i Brukseli zapanowała jednomyślność, żeby osiągnąć porozumienie, żeby Moskwie nie udało się podzielić Polski i Europy.
Moim zdaniem, w Brukseli nie dojdzie do polskiej kompromitacji. Kaczyński przemówi ostro, będzie licytował wysoko, ale nie wyłamie się i zaakceptuje wspólne stanowisko. Będzie słuchany nie tylko jako głos Polski, ale także jako rzecznik stanowiska państw bałtyckich, które faktycznie uznają tę jego rolę.
Niestety, w Polsce prezydent radzi sobie gorzej i jest mniej popularny niż w Tbilisi. Podejmuje decyzje, które świadczą, że potrafi być małostkowy, pamiętliwy i mściwy. O Sikorskim powiedział, że skoro był z nim w Gruzji, „to może się nauczy”. To arogancja, która nie przystoi prezydentowi, to bardziej w stylu Jarosława Kaczyńskiego czy Jacka Kurskiego.
Odmowa podpisania nominacji Andrzeja Krawczyka na ambasadora świadczy o tym, że prezydent lekce sobie waży kwalifikacje kandydata oraz jego dorobek, także w kancelarii prezydenta. O tym świadczy także nominacja b. wiceministra Waszczykowskiego na wysokie stanowisko w Kancelarii. Waszczykowski ma swoje zalety, ale nie nadaje się do pracy zespołowej, był skłócony z własnym szefem w przedstawicielstwie Polski w NATO, za co został odwołany, wykazał się skrajną nielojalnością wobec własnych przełożonych i polskiej strony w negocjacjach z USA. Nie powinien zajmować żadnego stanowiska w dyplomacji, tymczasem prezydent – na złość Tuskowi i Sikorskiemu, którzy Waszczykowskiego zwolnili – nagrodził go we własnej kancelarii. Jest to tylko zachęta i wskazówka dla polskich dyplomatów, jak nie należy się zachowywać.
No, i wreszcie prezydent wyraził ochotę wzięcia udziału w nadzwyczajnych obradach Rady Europejskiej, wbrew niepisanej umowie, że szczyty Unii należą do premiera, a szczyty NATO – do prezydenta. W tej sprawie otoczenie premiera „dało plamę”. Ministrowie Nowak i Schetyna „nie widzieli takiej opcji” i z uporem powtarzali, że do Brukseli jadą Sikorski i Tusk, który będzie przewodniczącym delegacji. Podczas spotkania z prezydentem Tusk jednak musiał zaakceptować wyjazd prezydenta na czele polskiej ekipy, a prezydent zgodził się przedstawić stanowisko wypracowane przez MSZ. L.K. sprytnie zaszachował Tuska. Sprzeciwić się woli prezydenta w sytuacji, gdy ten jest owiany sławą obrońcy Tbilisi, byłoby trudno. Obrazić się i samemu nie pojechać – źle. Zgodzić się i uznać prymat prezydenta w tej sprawie – też niedobrze. Tusk wybrał mniejsze zło.
Ministrowie Nowak i Schetyna znaleźli się w niezręcznej sytuacji, może to będzie dla nich lekcja pokory. Tusk na tym straci niewiele, choć byłoby lepiej, gdyby od początku akceptował udział prezydenta, skoro nie mógł mu zapobiec. Teraz należy się liczyć z tym, że prezydent Kaczyński, który ma wielkie apetyty w dziedzinie polityki zagranicznej, potraktuje to jako precedens i będzie coraz bardziej przejmował ster polityki zagranicznej z rąk Sikorskiego i Tuska. To byłoby fatalne, gdyż merytorycznie stanowisko prezydenta w sprawach zagranicznych jest trudne do obrony.
Znakomicie wyłożył to prof. Roman Kuźniar w najnowszej „Europie” (dodatek do „Dziennika”):
Postępowanie prezydenta (w Gruzji) było dobrą ilustracją jego politycznego światopoglądu, w tym niechęci do rzetelnego oglądu rzeczywistości. Nie chodzi już tylko o zignorowanie przyczyn konfliktu i pogardę dla praw narodowości mniejszych niż naród gruziński, ale przede wszystkim o zamiłowanie do przegranych powstań. Gruzja była okazją, by polec z honorem w słusznej sprawie. Niestety, sprawa była raczej złożona niż słuszna…
i dalej:
Prezydent zdaje się ostatnio chętniej uwzględniać inne niż polskie interesy i punkty widzenia. W wypadku tarczy był po stronie USA, w sprawie traktatu lizbońskiego solidaryzuje się z Irlandią, a w wojnie o Osetię wsparł prezydenta Saakaszwilego, choć w naszym interesie nie było odgrywanie roli harcownika. A już nikt nie zgadnie, jakie było uzasadnienie dla arbitralnego mianowania Gruzji „strategicznym sojusznikiem”. W polityce międzynarodowej, gdy nie może się poprzeć słów czynem, traci się wiarygodność.
Święte słowa. Byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby na zastępcę szefa swojej kancelarii prezydent mianował Kuźniara, a nie Waszczykowskiego.