Mieczysław F. Rakowski, 1926 – 2008
Fot. Albert Zawada / AG
Mieczysława Rakowskiego poznałem w 1958 roku, pięćdziesiąt lat temu, kiedy był młodym redaktorem naczelnym „Polityki” i przyjmował mnie do pracy. Wkrótce zostaliśmy dobrymi kolegami, żeby nie powiedzieć – przyjaciółmi. Kiedy pewnego razu, wraz z Wandą Wiłkomirską – swoją pierwszą żoną – wyjechali do Wiednia, pozostawili mi pod opieką swoich dwóch synków – Włodka i Artura. Starałem się nie sprawić zawodu. Innym razem, kiedy otrzymał propozycję kandydowania na zastępcę członka KC PZPR, spotkaliśmy się we trójkę z Wandą w kawiarni Nowy Świat, żeby omówić to wydarzenie. Wiedziałem, że Mietek tę propozycję przyjmie. Był prawdziwym homo politicus. Polityka (i w konsekwencji „Polityka”) była jego pasją. Gdziekolwiek był – w redakcji, na salonach, na swoich ulubionych Mazurach, na wiecu i na kolacji – wszędzie gotów do rozmów o polityce. O tym, jak naprawić system, jak naprawić stosunki z Niemcami, jak zawrócić władze z błędnego kursu, jak przekonać KC i cenzurę, żeby dali żyć i jak przekonać czytelników, że socjalizm może być lepszy. Każdą rozmowę traktował poważnie – wszystko jedno, czy rozmawiał z Kennedym, czy z Babiuchem. Czytelników swojego pisma traktował poważnie. Czytał i odpowiadał na każdy list, a kiedy „Polityka” stała się instytucją, tych listów były setki. Ponieważ wiele w nich było prawdy o Polsce – zainicjował poza cenzurą biuletyn ciekawszych listów do redakcji, który wysyłał towarzyszom z kierownictwa.
Był człowiekiem rozdartym pomiędzy wiarę w socjalizm i coraz większe do systemu rozczarowanie, pomiędzy czytelników i mocodawców, pomiędzy rzeczywistość a ideologię. Całe życie starał się pogodzić dwie najważniejsze dla siebie wartości – Polskę i socjalizm. Był człowiekiem bezwzględnie uczciwym. Nie bał się narazić władzom, redagując pismo dalekie od ortodoksji, ale jednocześnie czuł się częścią systemu, częścią władz i zależało mu na ich akceptacji, żeby pismo mogło się ukazywać, a On sam – kontynuować swoją działalność. Czuł się odpowiedzialny za to, co się w Polsce dzieje. Pomógł ogromnej liczbie ludzi. Nie bał się pisać i chodzić w obronie braci Kowalczyków, nie bał się wydrukować felietonu Jerzego Andrzejewskiego przeciwko karze śmierci, kiedy Gomułka domagał się najwyższego wymiaru kary w aferze mięsnej, nie bał się bronić podwładnych, jak Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, do których dobierała się policja polityczna. Najzdolniejszym z nas, jak Hannie Krall, sprzyjał w drodze do kariery. Wielu z nas rozwinęło się pod jego skrzydłami, a jednocześnie było świadkami, jak sam się rozwijał – uczył się języków, robił doktorat, coraz więcej czytał i coraz lepiej pisał. Brał na siebie zadania niewdzięczne i niepopularne. Kiedy uznawał, że trzeba zrobić koncesję na rzecz władz – nikogo nie namawiał, by pisać wbrew sumieniu. Sam spłacał daninę.
Na mnie osobiście wywarł przemożny wpływ, mogę powiedzieć, że mi ojcował. Kiedy w latach 60. pierwszy raz, zaproszony przez przyjaciół mojego nieżyjącego ojca, znalazłem się w Paryżu, nawiązałem kontakt z tamtejszą „Kulturą”, otrzymałem propozycję stypendium i przedłużenia pobytu we Francji, nie wyobrażałem sobie, żebym taką decyzję mógł podjąć wbrew redakcji i bez Mietka, który – oczywiście – kazał mi podziękować i wracać, co też uczyniłem. Nie byłem dość samodzielny, mam wrażenie, że zwłaszcza kiedy byłem młody, chętnie zdawałem się na Mietka, ufałem Mu i miałem wrażenie, że cieszę się jego zaufaniem. Kiedy byliśmy młodzi, dość wcześnie baliśmy się śmierci. Gdy coś o tym napisałem, kilkakrotnie do tego wracał, bał się śmierci jak wszyscy, ale nie bał się o tym mówić. Często przy takich okazjach mówi się, że „do końca pozostał sobą”. W przypadku Mietka nie był to frazes. Jeszcze kilkanaście dni temu, ciężko chory, ogłosił w „Przeglądzie” płomienny artykuł w obronie swoich przekonań, w obronie Wojciecha Jaruzelskiego, i de facto w obronie własnej drogi życiowej, gdyż zdawał sobie sprawę, że mógł znaleźć się obok generała na ławie oskarżonych. Był człowiekiem niezwykle lojalnym – wobec pracowników, przyjaciół, kolegów – i na tle lojalności wobec siebie wyczulonym. To go trzymało przy życiu i przy ludziach. Dom, który wspólnie z Elżbietą Kępińską stworzyli, zawsze był pełen przyjaciół. Jestem dumny, że mogłem pracować pod Jego kierownictwem. Miał też antagonistów i przeciwników. Przeżywał to, ale znosił mężnie, gdyż wiedział, że zbudował sobie pomnik, któremu na imię „Polityka”.