Mikołaju – szykuj rózgi!
Takiego nagromadzenia absurdów, jak w ubiegłym tygodniu, dawno nie było. Pierwsze, to absurdy in vitro. Minister Kamiński od prezydenta i poseł Gosiewski od prezesa Kaczyńskiego powiadomili społeczeństwo drogą radiową (Zet), że są katolikami, jak gdyby to miało mieć znaczenie dla spraw państwowych. Przewodniczący Gosiewski dodał, że w sprawie in vitro nie chce być w „rozkroku moralnym”. Czytaj: Stanowisko PiS będzie zgodne ze stanowiskiem Kościoła katolickiego.
Oczywiście, każdy polityk i każda partia może kierować się taką nauką, jaką chce, ale warto pamiętać, że – przynajmniej teoretycznie – w Polsce obowiązuje rozdział Kościoła od Państwa. I na przykład pomysł, wedle którego Państwo będzie częściowo refundować leczenie in vitro tylko małżeństwom, jest absurdalny. Każde dziecko, małżeńskie czy pozamałżeńskie, należy witać na tym ziemskim padole z największą radością i sprzyjać jego poczęciu. Znam wiele małżeństw, w których stosunki są fatalne, nie życzę nawet pp. Gosiewskiemu i Kamińskiemu, żeby cierpieli w takich małżeństwach, nie brak też konkubinatów szczęśliwych, w których przyszły na świat cudowne dzieci. Chociaż uważam, że w naszej rzeczywistości prawnej i religijnej małżeństwo jest najpoważniejszym zobowiązaniem pomiędzy dwojgiem ludzi i rokuje najlepiej (mimo oczywistego kryzysu tej instytucji), to ograniczenie subsydiów dla metody in vitro jedynie dla małżeństw byłoby dyskryminacją.
Nie ma co gonić ludzi do ołtarza ani do urzędu na siłę, a już subsydiować zapłodnienie małżeństwom i odmawiać refundacji konkubinatom to jawna dyskryminacja. Dziś w wielu krajach, i to katolickich – jak Chile – połowa dzieci rodzi się poza małżeństwem. Połowa! (Jest w tym duża zasługa Kościoła, który miał przemożny wpływ na ustawodawstwo nie uznające rozwodów, więc ludzie kochali się „na boku”). Może to i smutne, ale takie jest życie: konkubinat to nie jest dziś szkodliwy margines, jakieś zboczenie, tylko zjawisko powszechne, którego odmowa refundacji nie zwalczy. Amen.
Inny absurd. Rocznica stanu wojennego i ujawnienie niektórych dokumentów płka Kuklińskiego przez CIA były okazją do festiwalu – delikatnie mówiąc – głupoty. W jednym tylko Śniadaniu w Radiu Zet panowie prześcigali się w nonsensach. Można jeszcze dyskutować, „czy Jaruzelski był przywódcą polskim czy też namiestnikiem Moskwy?”, aczkolwiek ta sprawa chyba jest przez historyków rozstrzygnięta. W wyniku Jałty i Poczdamu tylko komuniści mogli rządzić Polską o ograniczonej suwerenności. Wybór był ograniczony: Polska jako XVII republika albo PRL – innej drogi nie było. Los Ukrainy czy państw bałtyckich, które były „republikami radzieckimi”, wskazuje, jaki byłby nasz los jako republiki, a nie satelity pod rządami komunistycznymi.
Minister Kamiński z radością wyczytał u Kuklińskiego, że Jaruzelski drżał ze strachu przed Breżniewem. Może tak i było, ale co w tym dziwnego? Widmo Breżniewa i sowieckiej interwencji było okropne, generał miał się czego bać. Bał się nie on jeden. Nie na darmo cały naród zadawał sobie pytanie „wejdą – nie wejdą?”, a świat wstrzymał oddech. Bali się przywódcy świata zachodniego z Reaganem na czele, którzy ograniczyli się do sankcji, bo Zachód nie chciał umierać za Gdańsk.
Dziś nie brak odważnych. Poseł Żelichowski (PSL) wdrapał się na szczyt głupoty, mówiąc w programie Moniki Olejnik, że interwencja ZSRR byłaby mniej bolesna (!) niż stan wojenny, w którym wojsko polskie zostało użyte przeciwko Polakom. I tak mówi nie jakiś nawiedzony gołowąs, ale przewodniczący klubu poselskiego. Przecież gdyby Sowieci wkroczyli – nikt, żaden Dubczek ani Wałęsa, (nie mówiąc o Żelichowskim) – nie powstrzymałby Polaków przed obroną ojczyzny. Stanisław Żelichowski może nie rzuciłby się na barykady, raczej widzę go w kanałach, ale inni w dobrze pojętym patriotyzmie zaczęliby rozkręcać tory i rzucać koktajle Mołotowa. Dziwi mnie ta wypowiedź posła.
Nie dziwi mnie natomiast niemądra wypowiedź posła Gosiewskiego, który stwierdził, że Jaruzelski powinien był pójść drogą Nagy’a lub Dubczeka. Czytaj: zostać stracony lub wywieziony do Moskwy i spacyfikowany. Martwy Jaruzelski, na czele stosu ofiar sowieckiej interwencji, byłby może bohaterem, choć i w to wątpię, bo dzisiaj zmienia się nazwy ulic i placów także po ludziach martwych. „Gosiu” uważa, że w grudniu 1981 r. „była przestrzeń polityczna do działania”, ale nie mówi jaka to była przestrzeń i gdzie. Radziłbym posłowi, żeby przeczytał chociaż artykuły Waldemara Kuczyńskiego i Stefana Chwina. Przestrzeń pomiędzy Moskwą a Solidarnością kurczyła się z każdą chwilą i wszystko zmierzało ku zderzeniu, które też i nastąpiło. Gosiewski, Kamiński, Żelichowski mają szczęście, że nie musieli wykazywać się osobistą odwagą, że ktoś inny dźwiga odpowiedzialność, a oni żyją sobie spokojnie i mogą pleść androny. Oby Mikołaj przyniósł im rózgi.