Panu Olechowskiemu już dziękujemy
Andrzej Olechowski, którego cenię i szanuję, może nawet byłby dobrym prezydentem, ale nie powinien kandydować. Kiedy czytam lub oglądam w telewizji prowadzone z nim rozmowy, odnoszę wrażenie, że jemu nie zależy na realizacji programu, na wygraniu wyborów. Ewentualnie przyjmie prezydenturę, jeśli mu zostanie podana na tacy. „Nie wiem, czy będę kandydował” – powtarza cały czas, jak gdyby wsadzał palec do jeziora i sprawdzał, czy woda nie jest za zimna, czy zdecyduje się zamoczyć. Zanurzy się, jeżeli woda będzie wystarczająca ciepła, a dno odpowiednio przyjemne. Olechowskiemu nie zależy na stanowisku prezydenta bardziej niż na tytule docenta (gdyby ktoś za niego napisał pracę habilitacyjną), czy na breloczku do kluczyków – za darmo weźmie, ale dużo nie zapłaci. Nie przekazuje żadnego posłania, żadnej misji, którą musi, po prostu musi, zrealizować. On nie musi zostać prezydentem (to zresztą prawda), „take it or leave it” – mówi, ale nie zamierza się specjalnie fatygować, żeby zawalczyć o najwyższe stanowisko i zrealizować swój program, który dopiero fastryguje i sprawdza, czy jest mu w nim do twarzy.
Kiedy twierdzę, że Andrzej Olechowski może i byłby dobrym prezydentem, to mam na myśli jego bogate doświadczenie w służbie publicznej, wysokie stanowiska jakie zajmował, m.in. w NBP. Był ministrem finansów, a potem spraw zagranicznych w różnych rządach, pracował w Polsce i zagranicą, w tym w Banku Światowym. Kiedyś uzyskał także niezły wynik w wyborach. Ma dużo do powiedzenia w sprawach gospodarczych i zagranicznych. To polityk doświadczony, poważny, reprezentacyjny, którego nie musielibyśmy się wstydzić. Na pewno nie byłby pośmiewiskiem. Na pewno pod wieloma względami góruje nad Mościckim, który był zasłużonym chemikiem, ale kiepskim mężem stanu (w latach kryzysu wymyślił nawet ‘pieniądz leśny’, który miałby pokrycie w lasach polskich). Olechowski nie ma jednak takiej pozycji, by naród sam zaoferował mu prezydenturę, by społeczeństwo go o to prosiło. A kto będzie głosował na dżentelmena, który sam nie jest przekonany, że musi zostać prezydentem? Pomysł z SD wydaje mi się cyniczno-finansowy, pomysł z SLD – szkodliwy dla obu stron.
Od polityka, który aspiruje do najwyższej godności, wymaga się czegoś więcej niż doświadczenia, aparycji i dobrego krawca: oczekuje się wizji i konsekwencji w formułowaniu poglądów oraz w ich obronie, odwagi cywilnej, silnego charakteru, sprawdzonego zaplecza politycznego, umiejętności postawienia wszystkiego na jedną kartę, pasji, energii, no i charyzmy, bez której nie sposób wygrać wyborów. Trochę tego, co miał Lech Kaczyński, pokonując na finiszu Donalda Tuska. Olechowski jest tak inny od Kaczyńskich, że aż przechylił się zanadto w druga stronę – nie budząc żadnych skojarzeń, nie porywając i nie denerwując. Jest letni. Olechowski nikogo nie zarazi swoją kandydaturą, nikogo nie porwie tak, jak to uczynił Barack Obama. Nikt za nim nie pójdzie w ogień – nawet on sam.