List z Berlina
Postanowiłem odwiedzić bliską zagranicę, czyli Berlin. Każdy kolejny pobyt staram się rozpocząć od muzeum, albo od galerii, żeby kulturę mieć już „z głowy” i przystąpić do prawdziwych przyjemności. Przygotowania rozpocząłem w Internecie, wybrać coś spośród 170 muzeów, nie było łatwo. Gdybym był młodszy i miał więcej czasu, wybrałbym się na wystawę „Kanalizacja w podzielonym Berlinie” (Muzeum Wodociągów). Jak podzielono miasto nie dzieląc kanalizacji, i jak NRD uniemożliwiała ucieczki kanałami, to jest „ein Kapitel für sich”.
Zdecydowałem się jednak na sztukę współczesną w gmachu dawnego dworca, Hamburger Bahnhof, imponująco przerobionego (1996) na gigantyczny salon wystawowy. 10 000 m.kw., w dodatku dwa kroki od Dworca Głównego. Było to już moje drugie podejście do sztuki Josepha Beuysa, dla mnie trochę zbyt awangardowej, ale tym razem poszło mi lepiej, a także okazja, żeby obcować z obrazami Roberta Rauschenberga i Andy Warhola (portret przewodniczącego Mao góruje nad całą salą), Marylin Monroe tym razem nie było na miejscu, ale złote pantofelki – tak.
W piątek, 15 bm., można było usiłować dopchać się na wystawę Hitler, społeczeństwo, wino, zbrodnie etc., w Muzeum Historii Niemiec na Unter den Linden, ale nawet nie usiłowałem. Adolf musi jeszcze poczekać. W moim ulubionym Domu Literatury, gdzie w kawiarni/restauracji są wszystkie gazety, przeczytałem za to recenzje w „Spieglu” i w „FAZ”. Niemcy po raz pierwszy odważyły się na wystawę o Hitlerze. Wszyscy podkreślają, jaka to delikatna robota, kuratorom ręce drżały, jak gdyby wystawiali nadzwyczaj niebezpieczny niewybuch, byle tylko wystawa nie dała pretekstów do apoteozy i nostalgii, bądź do protestów i bijatyk. „Przy okazji” recenzenci przypominają, że przynajmniej do 1943 roku Führer cieszył się entuzjastycznym poparciem, które malało dopiero w miarę pogarszania się sytuacji na frontach wojny światowej. „Mój ojciec był w H.J. – jak ja sobie z tym poradzę?”, mówi ktoś z publiczności. Wniosek: Hitler to sprawa zawsze otwarta, każde kolejne pokolenie musi sobie z nim poradzić. Czekam, aż wystawę obejrzy i opisze Adam Krzemiński – najlepszy znawca Niemiec w polskich mediach.
Moja ulubiona anegdota z Berlina pochodzi z przed ponad pół wieku. W końcu lat 50., spotkałem się w tym mieście z moim najlepszym przyjacielem – Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim, który zatrzymał się, jadąc pociągiem do Danii czy do Belgii, gdzie miał ciotkę. Aby przejechać przez RFN, potrzebował wizę tranzytową, którą wystawiała Amerykańska Misja Wojskowa w Berlinie. Andrzej poprosił mnie do towarzystwa i jako tłumacza. Było to jeszcze przed murem. Udaliśmy się kolejką do sektora amerykańskiego. Siedzibę Misji poznaliśmy łatwo, ponieważ przed wejściem stał rosły, ciemnoskóry wartownik w białym hełmie z napisem „MP” (Military Police”). Wewnątrz poszło nam jak po maśle, Andrzej wypełnił formularze, otrzymał wizę i zadowoleni wybraliśmy się w drogę powrotną, do sektora radzieckiego.
Staliśmy jeszcze na peronie i spędzali ostatnie chwile „na Zachodzie”, kiedy Andrzej zechciał mnie wynagrodzić za moje rzekome usługi translatorskie. Podeszliśmy do kiosku, w którym było wszystko, czego dusza zapragnie – Coca Cola, hot dogi, pisma z roznegliżowanymi panienkami – dla przybysza ze Wschodu pełna egzotyka. „Wybieraj, co chcesz” – powiedział Andrzej z właściwą sobie gościnnością. Wybrałem banalnie Coca Colę, nie pamiętam, co wybrał Andrzej, ale dobrze pamiętam, co powiedział, kiedy uczta się skończyła: „Powiedz tej pani, że ja nie mam żadnych zachodnich pieniędzy, tylko znaczki skarbowe, które mi zostały…” Trochę mnie zamurowało, Niemkę z kiosku również, ale co mogła zrobić? Coca Cola wypita, kolejka nadjeżdża, bić się z nami nie będzie, przyjęła ofertę nie do odrzucenia. Mojemu drogiemu Andrzejowi, życzę tą drogą dużo sił!
Byłem jeszcze na wystawie „Niemcy dla początkujących”, w centrum im. Willy Brandta (Forum Willy Brandt), na Unter den Linden, ale rozczarowałem się mocno i gorąco odradzam. Oczekiwałem ładnej, pouczającej, dowcipnej wystawy. Zastałem raczej propagandową wystawę „objazdową” dotyczącą osiągnięć wybitnego przecież kanclerza, w porządku alfabetycznym, od Arbeit do Zeit. Wystawa na poziomie szkoły średniej. Zapamiętałem anegdotę o emerytach. Emeryt angielski wysypia się, wstaje rano, wypija szklaneczkę whisky i udaje się na golfa. Emeryt francuski śpi długo, wstaje rano, wypija szklaneczkę vin rouge i udaje się do… sąsiadki. Natomiast emeryt niemiecki wstaje o 7. rano, zażywa krople na serce i udaje się do pracy…
Chyba ten model życia Niemcom służy. Tutejsze gazety donoszą, że gospodarka ma się świetnie, wzrost jest wyższy, bezrobocie niższe niż oczekiwano, byle tylko Stany Zjednoczone się wykaraskały. Dla nas dobra koniunktura w Niemczech to dobra wiadomość. Znów Tusk i Rostowski nabiorą wiatru w żagle. Chyba, że stanie się tak, jak Niemczech: Gospodarka w górę, a poparcie dla koalicji rządzącej CDU/FDP w dół. Oby ten paradoks zatrzymał się na Granicy Pokoju.
Mógłbym jeszcze długo pisać o Berlinie, ale polskie media informują, że pod pretekstem niskiej oglądalności, TVP rozstaje się z programami Anity Gargas, Joanny Lichockiej i Bronisława Wildsteina. Czas więc wracać do Warszawy i bronić wolności słowa zagrożonej przez zbrodniczy reżim Tuska (i Napieralskiego). Jeśli jeszcze położy swoją kosmatą łapę na „Wiadomościach”, to będzie to oznaczało upadek kondominium PiS w mediach publicznych. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy.
PS. Przeczytałem, znakomity, jak zwykle, felieton Mario Vargasa Llosy o tym, jak się dowiedział, że otrzymał Nobla. Tego dnia wstał o 5. rano, żeby poczytać. Dzień miał dokładnie zaplanowany. Czekało go pół godziny gimnastyki (na kręgosłup) i godzina biegania (!) w Central Parku (ma 74 lata). Tymczasem do pokoju weszła żona, Patrycja, z grobową miną i ze słuchawką. Dzwonił sekretarz Akademii Szwedzkiej z dobrą wiadomością, która miała zostać ogłoszona za… 14 minut. Pisarz myślał, że to jakiś żart ze strony bo przyjaciela, albo wroga. Felieton jest o tym, o czym myślał Vargas Llosa przez tych 14 minut, ale mnie zaimponowało, że pisarz biega godzinę dziennie! Ciekawe, czy otrzymaniu Nobla spocznie na laurach. Chyba nie, skoro nie przepuścił ani tygodnia i napisał felieton dla „El Pais”. Mam nadzieję, że tygodnik „Forum” to przedrukuje.