Debata? Dziękuję, postoję
Część „opinii publicznej” (cudzysłów bierze się stąd, że chodzi głównie o media i o polityków) domaga się debaty, najlepiej telewizyjnej i radiowej, Balcerowicz – Rostowski, na temat systemu emerytalnego, ze szczególnym uwzględnieniem OFE. Niektórzy mają nawet za złe Balcerowiczowi, że nie godzi się na debatę, ponieważ nie uznaje Rostowskiego za partnera, nie chce dyskutować „z tym panem” (że sparafrazuję to, jak mówi prezes Kaczyński o prezydencie). Ja żadnego z tych panów nie lekceważę, obu szanuję, ale takiej debaty się nie domagam. Wręcz przeciwnie. „Debata” siłą rzeczy przekształciłaby się w show. Przynajmniej od czasu debaty Nixon – Kennedy (1960?) wiadomo, że telewidzowie największe znaczenie przywiązują do wyglądu zewnętrznego uczestników, a następnie do ich zachowania. Pewien znawca twierdzi, że 1/3 to wygląd, 1/3 zachowanie, a tylko 1/3 uwagi telewidzów absorbuje treść.
Tymczasem w debacie Balcerowicz – Rostowski treść jest najważniejsza i – co najważniejsze – niezwykle skomplikowana. Mam wrażenie, że poza wąskim gronem ekonomistów, którzy i tak nie mogą się dogadać między sobą, nikt nie rozumie wszelkich zawiłości związanych z dylematem OFE – ZUS. Sprawa coraz bardziej traci charakter ekonomiczny i nabiera charakteru politycznego. Gdyby ekonomia była nauką w pełni ścisłą, gdzie 2+2 = 4, można by jeszcze wyrobić sobie zdanie, ale w sytuacji, gdy obie strony przyjmują założenia dotyczące tempa wzrostu ekonomicznego, przyrostu ludności, procesu jej starzenia itd. itp. – trudno komuś przyznać rację, rzecz coraz bardziej sprowadza się do ZAUFANIA. Tak jak oddając się w ręce chirurga, albo pilota, nie znamy się na medycynie lub na awiacji (oczywiście, poza naszymi politykami i dziennikarzami, którzy znają się na pilotażu), tak samo wybierając rząd, powierzamy nasze sprawy ludziom, którym ufamy.
Owszem, obywatele mają prawo do debaty, maja prawo być dobrze poinformowani, to jest jednym z warunków ich decyzji, także wyborczych, ale nie są w stanie z tego prawa skorzystać, gdyż ewentualna debata Balcerowicz – Rostowski przypominałaby debatę dwóch profesorów medycyny na temat metod leczenia, a publiczność – złożona z ciężko chorych – miałaby zadecydować, który ma rację. Zgodnie z obyczajami panującymi dziś w medycynie, pacjent ma wszelkie prawo wiedzieć wszystko o swoim stanie, ale przecież pacjent nie jest w stanie powiedzieć, która metoda leczenia czy operowania jest lepsza, bardziej dla niego odpowiednia.
Tak więc nikomu nie odmawiam prawa do debaty. Chcecie debaty – proszę bardzo, ale ja bym sobie po niej wiele nie obiecywał. Naród tego nie wytrzyma. Owszem, będzie miał złudzenie, że jest suwerenem, będzie się nazywało, że ma wybór, ale preferencje telewidzów nie będą się kształtować w oparciu o argumenty, których większość nie rozumie. Gdyby jedna opcja była biała, a druga czarna – można by jeszcze wybierać, ale przy tej ilości światłocieni, debata będzie fikcją.
Piszę to pod wrażeniem Faktów w TVN, które dzisiaj obejrzałem. Oto ich tematy: 1). Niewydarzony poseł Platformy, Robert Węgrzyn, wygaduje brednie o gejach i lesbijkach. Beata Kempa, Jerzy Wenderlich, Elżbieta Jakubiak i inni przyjaciele kochających inaczej są zdegustowani kolejną wypowiedzią Węgrzyna, którą media młócą od rana do nocy. 2) List Jarosława Kaczyńskiego do Roberta Kubicy (!). 3) Kongresmenka Gabrielle Giffords, ciężko ranna w głowę, odzyskała mowę. 4) Dziecko bez rączek i z mało wykształconymi nóżkami czeka na rodzinę zastępczą. 5) Zderzenie autobusu z ciężarówką. 6) Jak cenzura PRL ingerowała na festiwalach w Jarocinie. To chyba wszystkie Fakty, może tylko nie zapisałem wydarzeń w Egipcie, to blogowicze mnie poprawią.
Taki zestaw Faktów jest dobrany pod zainteresowania telewidzów w sposób niemal naukowy, przez wysokiej klasy specjalistów, badania słupków, oglądalności itp. Myśl o tym, że ta – wyrobiona przecież publiczność, która interesuje się wiadomościami – miałaby nie tylko oglądać, ale rozumieć i śledzić debatę Balcerowicz – Rostowski, wydaje mi się cokolwiek absurdalna.