Dziękuję Ci, Ameryko!
Nie, nie dziękuję za to, że Ameryka wybrała na swego prezydenta i przywódcę wolnego świata człowieka, którego cechy i kwalifikacje w żadnym stopniu nie predestynują do tej roli. To pajac, bufon i hucpiarz, który umiejętnie zamienił swoją popularność telewizyjnego showmana na popularność polityczną, dobrze odczytał niepokoje znacznej części społeczeństwa, doskonale grał na strachu i rozczarowaniu z powodu kryzysu gospodarczego, rosnących różnic w dochodach, inwazji Latynosów, znużenia i zniecierpliwienia waszyngtońską elitą i status quo, słowem zagrożenia tego, co dla ludzi najważniejsze: bezpieczeństwo, rodzina, stabilizacja, kolor skóry, swojskość. A że w ciągu ostatnich lat, przynajmniej od niefortunnej inwazji na Irak, od tragedii 11 września, siła polityczna i pozycja Stanów Zjednoczonych maleją, hasło Trumpa „Make America great again!” dobrze wyraża tęsknotę do czasów, kiedy Ameryka mogła dyktować, a nawet narzucać swoją wolę.
Dzisiaj, kiedy Ameryka znalazła się w trudnym momencie, warto udzielić jej wsparcia. Polscy politycy mają dziś chyba kaca, że zrazili sobie Francję i Niemcy, zdając się na widzimisię nowego władcy Ameryki. Ja w tych dniach myślę o tym, ile Ameryka zrobiła dla Polski, ilu przygarnęła naszych rodaków, ilu ludzi z całego świata widziało ją jako cel swoich marzeń i te marzenia zrealizowało. Trudno mi uwierzyć, że teraz Stany Zjednoczone odgrodzą się murem od reszty świata.
Zawdzięczam Ameryce bardzo dużo i dzisiaj myślę o niej z wdzięcznością. W 1962 roku, a więc ponad pół wieku temu, kiedy byłem młodym dziennikarzem POLITYKI, zadzwonił do mnie ówczesny radca Ambasady Amerykańskiej w Warszawie, Lee Stull, oferując roczne stypendium „dla młodych liderów opinii publicznej” na uniwersytecie Princeton – jednym z najlepszych w USA, a może i na świecie.
Dzięki Fundacji Forda, a potem Fullbrighta, pierwsi Polacy zaczęli wyjeżdżać na stypendia amerykańskie po Październiku, w połowie lat 50. O ile pamiętam, z naszego wydziału ekonomii na UW jednym z pierwszych był doktor, potem profesor, Adam Runowicz, specjalista w dziedzinie rolnictwa. Z czasem polskich stypendystów były w sumie setki, aż do czasu, kiedy rząd w Warszawie zaczął ingerować w dobór kandydatów, wciskając swoich, co zmusiło Amerykanów do czasowego ograniczenia programu.
Jakimś cudem, w wieku 24 lat i będąc stanu wolnego, znalazłem się na Uniwersytecie, gdzie miałem możliwość uczęszczania i zaliczania dowolnie wybranych zajęć (obowiązkowy był tylko kurs wiedzy o USA, prowadzony przez kierownika naszej grupy dziesięciu stypendystów z 10 krajów, emerytowanego pułkownika Van de Velde), miejsce w domu akademickim (Graduate College), prawo do bezpłatnego korzystania ze stołówki, bibliotek i wszelkich urządzeń, wreszcie 100 dolarów miesięcznie na książki, komunikację i inne wydatki.
We wdzięcznej pamięci zachowuję moich ówczesnych amerykańskich przyjaciół. Pierwszym był Sterling Boyd, który z czasem został profesorem historii sztuki. Bardzo mi pomagał, pierwszego dnia podarował mi sweter, uznając, że z odzieżą u mnie cienko. Wkrótce okazało się, że elegancki i świetnie wykształcony Sterling był zaciekłym rasistą. W owym czasie na uniwersytecie Princeton nie był to gorący problem, ponieważ na kilkuset doktorantów, tylko jeden był czarny. Nie było też dziewcząt, college był tylko męski. Drugim moim przyjacielem był Ronald Bon de Sousa, później profesor i dziekan filozofii w Toronto. Trzecim był F.M.H, potem profesor nauk politycznych na uniwersytecie Wisconsin, skąd został usunięty z powodu (bezpodstawnego – jak zapewniał) zarzutu o molestowanie studentki. Ne było go stać na oddanie sprawy adwokatom, którzy oceniali jej koszt na 200 tys. dolarów, bez gwarancji wygrania. Drzwi wszystkich uczelni zostały przed nim zamknięte i zmienił zawód.
Tamten rok wspominam jako najlepszy w moim dość długim już życiu. Spędziłem dwa beztroskie semestry na wspaniałym uniwersytecie, zobaczyłem wielki, piękny kraj, szczególnie gustując w Nowej Anglii, w jej białych drewnianych domkach na tle jesiennych liści, a latem ‘63, wraz z Ronaldem i jeszcze jednym kolegą (Francuzem) trafiliśmy na jedną dobę do aresztu w stanie Mississippi, ponieważ miejscowi policjanci podejrzewali nas o nauczanie Afroamerykanów konstytucji USA, co jest wymagane (zwłaszcza od nich) przy rejestracji jako wyborcy.
Był to, jak wspomniałem, najszczęśliwszy rok w moim życiu, bardzo dużo skorzystałem, i dzisiaj, kiedy Ameryka znalazła się w dołku, myślę o niej czule. Tak jak wtedy, kiedy kilka miesięcy po moim powrocie do Polski zamordowany został prezydent Kennedy. Był to więc rok ze skazą, już w Warszawie dogoniła mnie kropla goryczy. Wierzę, że Ameryka – tak jak wtedy – również tym razem się podniesie z nieszczęścia.