60 lat POLITYKI
Pozdrawiam wszystkich z okazji 720. miesięcznicy powstania POLITYKI!
Taki wieczór jak dziś zdarza się raz w życiu. Większości z Państwa nie było chyba jeszcze na świecie, kiedy mój przyjaciel, Marian Turski, i ja trafiliśmy do POLITYKI. A wtedy nie była ona pismem numer jeden. Wręcz przeciwnie – była podejrzana jako pismo poczęte na gruzach „Po Prostu”.
Co prawda tym razem nie dostaliśmy listu od prezydenta ani nie spadł na nas deszcz orderów, jak 20 lat temu, ale i tak mamy powody do satysfakcji. W Polsce, w której tyle inicjatyw oraz instytucji trwa krótko, nieraz bezmyślnie likwidowanych przez komunistów, jak „Przegląd Kulturalny” czy „Nowa Kultura”, lub zaprzepaszczonych przez antykomunistów, jak „Życie Warszawy”, stworzyliśmy instytucję trwałą. Już trzecie pokolenie dziennikarzy i czytelników tworzy POLITYKĘ.
Co nas trzymało i trzyma przy życiu, to nasi przeciwnicy. Pomógł nam stały ostrzał, pod jakim się znajdowaliśmy: oskarżenia na zmianę o rewizjonizm, dogmatyzm, oportunizm, technokratyzm, syjonizm, obiektywizm, antykomunizm, postkomunizm.
Kiedy w 1958 roku, prawie 60 lat temu, przyniosłem swój pierwszy artykuł do POLITYKI, nie zdawałem sobie sprawy, że przekraczam progi Redakcji na zawsze, na całe życie zawodowe. Tytuł mojego artykułu brzmiał: „Czy ekonometria jest nauką burżuazyjną?”. Po październikowej odwilży zaczęły powracać do łask nauki wyklęte, takie jak ekonometria czy socjologia, podobnie jak jazz czy sztuka abstrakcyjna. Byłem studentem III roku. Marksiści uważali, że ekonomia jest nauką polityczną, klasową, dla nich liczyła się własność środków produkcji, wartość dodatkowa, reprodukcja kapitału i tp. Zwalczali ekonometrię jako matematyczne zboczenie, wymyślone przez burżuazyjnych uczonych, żeby ukryć klasowy charakter gospodarki.
W tygodniku POLITYKA toczyły się równolegle inne dyskusje: spór o granice swobód politycznych (już w pierwszym numerze pisma), polemiki czy mianowicie socjologia może się posługiwać badaniami ankietowymi? Tak zwani „poszukiwacze nowinek z Zachodu” na każdy temat zalecali badania ankietowe. Natomiast profesor Adam Schaff, naczelny filozof epoki, uważał, że ankiety tylko zaciemniają walkę klas. Był to czas gorących debat w każdej dziedzinie, np. Zygmunt Kałużyński i Roman Szydłowski (z „Trybuny Ludu”) wiedli spór o to, czy Bertold Brecht jest dla komunistów do przełknięcia czy nie.
Jak widać, od początku był to tygodnik, na łamach którego toczyły się spory uczonych, krytyków, ekonomistów, inżynierów, a nawet studentów. Było to i jest pismo inteligencji dla inteligencji. Tacy ludzie jak Michał Radgowski czy Tadeusz Drewnowski podciągali nas kulturowo na wyższy poziom, rośliśmy z tym pismem wszyscy, na czele z Mieczysławem Rakowskim, który w POLITYCE rozwinął się niepomiernie – od wsi Kowalewko po gabinety i salony Europy i Ameryki. Urodził się w roku 1926, a już w roku 1962 jako redaktor naczelny POLITYKI gościł na weekendzie u prezydenta Kennedy’ego. Spotkałem się wtedy z Mietkiem w Nowym Jorku. Założył się ze mną o butelkę koniaku, że w ciągu roku zostanie zdjęty ze stanowiska. Jak wiemy, w końcu nikt go nie zdjął – odwołał się, niestety, sam.
Dzisiaj mamy inne spory: czy Polska jest demokratycznym państwem prawnym, czy polityka historyczna ma sens, kto obalił komunizm – „Solidarność” czy bezpieka? Lech Wałęsa czy Bolek? Ważne, żeby polski inteligent chciał, a nawet „musiał” sięgać po nasze pismo, żeby to go nobilitowało, żeby POLITYKA na stoliku do kawy czy w przedziale kolejowym była sygnałem, wizytówką człowieka myślącego, bo tu są najlepsi autorzy, najciekawsi rozmówcy, a także te wartości, które POLITYKA przez 60 lat reprezentowała, co w sumie złożyło się na jej niezwykłą pozycję.
Pełniłem w tej redakcji wszystkie funkcje z wyjątkiem redaktora naczelnego. Jako senior, którego nie oczekują już żadne awanse, chciałbym oddać sprawiedliwość naszym kolejnym redaktorom naczelnym. Mieliśmy niebywałe szczęście. Mieczysław Rakowski jest postacią historyczną, nie będę się rozwodził. Stworzył pismo, które ma już swoje miejsce w historii prasy polskiej. Nie sposób zrozumieć czy napisać historii Polski powojennej bez POLITYKI. Przy pomocy zespołu, który sobie dobrał, Rakowski uczynił w swoim czasie z POLITYKI najlepsze pismo od Berlina do Pekinu. Nie było zagranicznego dziennikarza, który przyjeżdżając do Polski, nie wstąpiłby do POLITYKI. Drzwi do gabinetu Rakowskiego się nie zamykały. Wielu z nas po prostu pomógł, wybronił, załatwił paszport, a wszyscy korzystamy z marki, która powstała pod jego kierownictwem. Nie raz nadstawiał za nas karku i zbierał reprymendy bossów partyjnych.
Jego następca, Jan Bijak, świetny reporter, przeprowadził POLITYKĘ przez trudne lata 80. Janka cechowały spokój, kultura, rozwaga, poczucie humoru, świetny gust w ocenie tekstów, rysunków i fotografii (którą sam amatorsko uprawiał), ciepło, solidność, cierpliwość, tolerancja i skromność. (W odróżnieniu od MFR, który jeździł po kraju i po świecie, Bijak nie cierpiał wyjazdów, nieomal siłą wypchnęliśmy go do Chin). Był wielkim atutem, który w trudnym okresie skupiał ludzi wokół pisma. Do końca mu się to nie udało, podziały w czasie stanu wojennego były zbyt głębokie, część zespołu odeszła, ale gdyby nie on – POLITYKI by dzisiaj nie było, nie mielibyśmy czego świętować.
No i wreszcie Jerzy Baczyński, nasz prezes i redaktor naczelny, który kierował historyczną transformacją POLITYKI od czarno-białej płachty w starym stylu, także politycznym, do kolorowego, nowoczesnego magazynu, który łączy poważną, czasami ołowianą publicystykę i lekkie jak piórko muśnięcia Sławka Mizerskiego czy Kuby Wojewódzkiego. Baczyński dźwiga ogromną odpowiedzialność za cały koncern wydawniczy, za okręt flagowy, jakim jest nasz tygodnik, za dodatki historyczne, psychologiczne, inteligenckie, za tygodnik FORUM, za nasz udział w Radiu TOK FM, za POLITYKĘ Insight, za wydanie internetowe, za wydawnictwo książkowe i Bóg wie za co jeszcze.
Najwyższe uznanie budzi fakt, że Jurek już ponad 20 lat jest w tajnym głosowaniu jednomyślnie wybierany na swoje stanowisko. Tak głosuje redakcyjny suweren.
W odmłodzonej redakcji jest tyle nowych twarzy, że na zebraniach zespołu muszę pytać moich sąsiadów przy stole, jak nazywa się osoba, która zabiera głos, albo proszę, żeby mi wskazać Iksa lub Ygreka, których znam z czytania, ale nie osobiście. Podejrzewam, że w podobnym stylu młodzi pytają o mnie. Jak śpiewali Trubadurzy: „Znamy się tylko z widzenia/A jednak lubimy się trochę…”. Jest niekwestionowaną zasługą Jurka Baczyńskiego, że scalił w jeden zespół ludzi rożnych pokoleń, różnych biografii, różnego formatu.
Dziękuję wszystkim Czytelnikom i Blogowiczom za kawał życia, jaki Wam zawdzięczam.