Oś maruderów
Zakaz współpracy wojska i ambasadorów polskich za granicą z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy to wstyd i hańba. Im więcej takich wiadomości, tym więcej przelewam na konto Orkiestry. Poza tym szkoda słów.
Wizyta premiera Morawieckiego w Budapeszcie to ani klapa (na szczęście, bo nikomu rozsądnemu nie zależy na kompromitacji własnego kraju, niech inni go kompromitują), ani „sukces” dobrej zmiany (też na szczęście). To nie była klapa, ponieważ – przynajmniej na zewnątrz – nie doszło do żadnego sporu ani do widocznej różnicy zdań. Morawiecki dobrze wybrał cel swojej pierwszej wizyty „dwustronnej”. Tylko na Węgrzech mógł liczyć na tak ciepłe przyjęcie z najwyższymi honorami. Gdyby zatrzymał się po drodze, w Czechach lub na Słowacji, nie byłoby tak łatwo.
Wizyta nie była też widocznym sukcesem, ponieważ zobowiązania Orbána w sprawie obrony Polski przed artykułem 7 traktatu lizbońskiego, jeśli były, to niepubliczne, co byłoby bardziej zobowiązujące. Być może jednak stało się tak na prośbę strony polskiej, która nie chciała, żeby pierwsza wizyta Morawieckiego miała „proszalny” (jak mówi red. Pawel Wroński z „GW”) charakter. Osobiście nie wierzę w takie wyrafinowanie naszej dyplomacji, ale Bielan lub Szczerski są do czegoś takiego zdolni.
Orbán mógł posunąć się dalej, popierając wprost deformy w Polsce, ale w zamian nie szczędził banałów, że Polska jest największym, najważniejszym krajem regionu, że należy wzmacniać Grupę Wyszehradzką i Trójmorze, że Europa Wschodnia przybiera na znaczeniu, żeby Europa była Europą, suwerenność, chrześcijaństwo, uchodźcy i korzyści Zachodu z Unii Europejskiej. W sumie rozgrzewka polskiego premiera przebiegła bez sensacji. Politycy PiS zapewniają, że Orbán zobowiązał się obronić Polskę w sprawie art. 7, ale czarno na białym tego nie ma, choć jest to całkiem prawdopodobne.
Za tydzień, 9 maja w Brukseli, będzie dużo trudniej. Wtedy okaże się, jak zręcznym dyplomatą jest polski premier w odróżnieniu od swojej poprzedniczki, która pohukiwała na Europę i przekonywała, że w Polsce wszystko jest OK. Premier Morawiecki jedzie do jaskini zła, gdzie spożyje lunch z tym pijakiem Junckerem (który powinien najpierw uporządkować swoje podwórko) oraz z zaciekłym polakożercą i przegranym socjalistą, Holendrem Timmermansem. To są politycy z innej parafii niż Orbán – nie zaprowadzili rządów autokratycznych w swoich krajach, nie pogonili sędziów na wcześniejszą emeryturę, nie spacyfikowali organizacji pozarządowych jako obcych agentur, wiedzą, co robi Soros, co dzieje się na Węgrzech, włącznie z ich flirtem z Rosją, mają za sobą znaczną większość państw Unii Europejskiej, parlamentu, Komisji Europejskiej, na czele której obaj stoją, a także Komisji Weneckiej, organizacji prawniczych, opinii publicznej i mediów, a za oceanem – Departamentu Stanu.
Co prawda kości zostały rzucone i prezydent Duda podpisał fatalne ustawy kończące niezawisłość sądownictwa dosłownie kilka godzin po wdrożeniu art. 7 przez Unię wobec Polski, ale to sprawy nie zamyka. Na razie Warszawa ma trzy miesiące na odpowiedź, a potem się zobaczy. Niezależny ekspert, konstytucjonalista, dr Maciej Taborowski (INP PAN), przekonuje w Archiwum Osiatyńskiego (OKO.press), że Komisja wycofuje część zarzutów wobec Polski i przed Trybunałem wybierze wariant łagodniejszy.
Oś Warszawa – Budapeszt pozostanie co prawda krótka, ale wiodące państwa Unii, zaprzątnięte swoimi planami dalszej szybszej integracji w strefie euro, nie zechcą zawracać sobie głowy maruderami.
PS Jak już wspomniałem, zakaz współpracy wojska i ambasadorów polskich za granicą z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy to wstyd i hańba.