Enigma rozszyfrowana
Premier i prezydent w jednym stoją domu. Z woli wyborców i zwycięskich polityków prawicy dwa najważniejsze stanowiska w Polsce trafiły w ręce osób w pewnej mierze podobnych. Panowie po czterdziestce, przyzwoicie władający językami, o skromnym lub żadnym doświadczeniu politycznym. Kiedy obejmowali swoje stanowiska, opinia publiczna o jednym (Andrzej Duda) trochę wiedziała na podstawie kampanii wyborczej, o drugim (Mateusz Morawiecki) tyle co nic, bo jako minister trzymał się z dala od polityki, raczej w cieniu.
Miniony rok zmusił obu polityków do odsłonięcia się… Po raczej niemrawym prezydencie Komorowskim, z jego fatalną, zasłużenie przegraną kampanią, Andrzej Duda – znacznie młodszy, elokwentny, z efektowną małżonką, ciężko na wygraną pracujący, gorliwy katolik z profesorskiej krakowskiej rodziny – mógł początkowo budzić jakieś nadzieje.
Wkrótce okazało się, że jest to polityk mało samodzielny, podporządkowany swojemu liderowi, zwłaszcza w dziele niszczenia niezawisłego wymiaru sprawiedliwości. Podpisywał niezwłocznie podsuwane mu ustawy i z wyjątkiem problematyki obronności nie wykazywał większej samodzielności, znosił kolejne upokorzenia ze strony prezesa PiS i ministra Macierewicza. Tego ostatniego w końcu przetrzymał. Upajał się atrybutami władzy, delektował się statusem niestałego członka Rady Bezpieczeństwa, chętnie powtarzał: „ja jako prezydent, ja jako zwierzchnik sił zbrojnych…”. W kontaktach międzynarodowych na pewno nie przynosił wstydu, aczkolwiek musi „świecić oczami” za politykę rządzącej prawicy.
Mateusz Morawiecki – podobnie. Początkowo stwarzał nadzieje – podobnie jak Duda – dobrze wypadał na tle swojej poprzedniczki. Ona lokalna, prowincjonalna, gminna, spięta, posłuszna do bólu (1:27). On – milioner, dobrze ułożony, nowoczesny, znający języki, bankowiec, wiceprezes wielkiego banku zagranicznego, doświadczony menedżer i finansista. Wizerunkowo nie pasował do partii biednych i pokrzywdzonych prowincjuszy, ale ponieważ nie kandydował w wyborach i stanowisko dostał na tacy, więc niewiele mu to zaszkodziło. Gdy obejmował urząd, wiele osób nie wiedziało jeszcze, co ten człowiek myśli i co myśleć o nim.
Po ostatnich tygodniach wiadomo dużo więcej. Mateusz Morawiecki nie jest technokratą, specjalistą wynajętym do wykonania pewnego programu. To jest polityk, który nie dał sygnału, że wykona swoją misję i wróci do finansów. Przeciwnie – gra jak polityk. Jako premier zaczął wytyczać perspektywy odpowiedzialnego rozwoju, tworzyć wizje wielkich projektów od lotnictwa do żeglugi śródlądowej, dronów i samochodów elektrycznych. Oby te wizje się spełniły (oprócz lotniska pod Łodzią).
Kiedy w Monachium udzielił fatalnej dla Polski odpowiedzi, której skutki gaszą teraz polscy emisariusze od Waszyngtonu do Jerozolimy, nie zdawał sobie sprawy, że palnął głupstwo, nie poprawił się, nie czuł bluesa, zamiast empatii – zabrał się do wymieniania „sprawców”. Nigdy nie odwołał swoich słów ani do nich nie wrócił. Gorliwie za i z przekonaniem wraca do tezy, że przez minionych prawie 30 lat nauki historyczne znajdowały się w letargu, podczas gdy faktycznie badania i publikacje naszych naukowców m.in. na temat dziejów Zagłady i stosunków polsko-żydowskich są powodem do dumy. Zamiast pedagogiki wstydu premier mógł sięgnąć do pedagogiki dumy, bo są powody. Premier jest do tego stopnia gorliwy, że nawet przyjmując kwiatki od przewodniczącej Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu, zamiast po prostu serdecznie podziękować, nie omieszkał przypomnieć, że państwo polskie „po wielu latach zaniedbań walczy o prawdę”.
Żeby nie było wątpliwości, co myśli i czuje, szef polskiego rządu złożył kwiaty na grobach Brygady Świętokrzyskiej NSZ, której historia obejmuje współpracę z Wehrmachtem. A mógł przecież – jak wspomniał Adam Szostkiewicz w Radiu TOK – złożyć kwiaty w nieodległym Dachau, gdzie Niemcy zamordowali dwa tys. polskich duchownych. Premier Morawiecki coraz mniej jest enigmą, wpisuje się dokładnie w scenariusz z ulicy Nowogrodzkiej, w całą tę hecę z „demokratyzacją sądownictwa” i wolą ludu, która stoi ponad prawem. Jak wykazał angielski profesor Laurence Pech, dane przytaczane w tej sprawie przez premiera nie są prawdziwe. Pod względem sprawności polskie sądy są na 5. miejscu w Europie, a nakłady są poniżej europejskiej przeciętnej. Potwierdza to tylko tezę, że celem „reformy” sądów jest ich przejęcie.
W sumie premier Morawiecki lokuje się więc w nurcie narodowym swojej partii, a nawet na prawym jej skrzydle.