Spóźnione petardy

0sadoAG450.jpg

Andrzej Sadoś (pan z lewej). Fot. Wojciech Olkuśnik / AG

Półtora miesiąca przed Sylwestrem, 15 listopada, pan prezydent wystrzelił dwie petardy – podpisał nominacje dwóch ambasadorów nie licząc się ze zdaniem (obecnego) MSZ, bez zasięgnięcia uprzedniej opinii sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Można powiedzieć, że były to „nominacje ostatniej godziny”, dokonane, kiedy poprzedni rząd siedział już na walizkach. Nie byłoby w tym niczego złego, wszak to prezydent mianuje ambasadorów, ale potrzebna jest inicjatywa ministra (czyli wtedy jeszcze p. Fotygi), opinia Komisji oraz kontrasygnata premiera. Okazuje się, że kandydatura Jerzego Achmatowicza nie ma kontrasygnaty, zaś w sprawie kandydatury p. Sadosia prezydent zwrócił do Komisji sejmowej dopiero PO PODPISANIU nominacji. Żaden z tych panów nie stanął przed obliczem tejże Komisji (nie jest to przyjemne, wiem coś o tym, bo sam tego doświadczyłem), a już mają nominacje w kieszeni.

Postępowanie pana prezydenta budzi – pisząc językiem dyplomatycznym – zdumienie, wpisuje się w wojenkę dużego i małego pałacu. Obie kandydatury na ambasadorów budzą wiele wątpliwości, dlatego wymagają rozwagi i dyskusji, a nie nominacji na łapu – capu. Pan Andrzej Sadoś jako kandydat na ambasadora przy OBWE i innych organizacjach międzynarodowych z siedzibą w Wiedniu (np. Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej) nie ma w tym kierunku imponujących kwalifikacji. W MSZ pani Fotygi odpowiadał za kształtowanie wizerunku Polski za granicą (!). Wiadomo, jakim ten wizerunek był w ostatnich latach fiaskiem. Pod kierownictwem wiceministra Sadosia był chyba najgorszy od 1989 r. Pan Sadoś był także rzecznikiem MSZ PiS, za co został przez dziennikarzy nagrodzony tytułem antyrzecznika.

Zlekceważenie przez pana prezydenta opinii komisji sejmowej, do której zwrócono się dopiero nazajutrz po nominacji, jest zwyczajnym afrontem wobec parlamentu. Źle świadczy o przestrzeganiu reguł demokracji, konsensusu, a także stanowi niedźwiedzią przysługę dla naszego kraju oraz dla samego nominata, gdyż rzecz na pewno dotrze do Wiednia. Wreszcie – p. Sadoś ma jechać na miejsce odwołanego ambasadora Jacka Bylicy – jednego z najlepszych, jacy jeszcze zostali w MSZ, doświadczonego dyplomaty, specjalisty w dziedzinie stosunków wielostronnych. Będąc ambasadorem poznałem go od najlepszej strony. Trudno sobie wyobrazić, żeby pan Sadoś mu dorównał. Wiedeń wymaga zawodowca, a nie czeladnika.

Równie kłopotliwa jest nominacja pana Jerzego Achmatowicza, którego nota bene mam przyjemność znać, na ambasadora do Meksyku. Profesor (dziennikarstwo i nauki polityczne) Achmatowicz spełnia wiele wymagań: świetnie zna Meksyk (gdzie był na stypendium) i Chile (gdzie mieszkał i pracował zanim powrócił do Polski), świetnie zna język, za granicą udzielał się na rzecz Polski, był aktywnym działaczem Polonii i popularnym wykładowcą na uniwersytecie w Santiago. W odróżnieniu od p. Sadosia, który jest młodym urzędnikiem, p. Achmatowicz jest raczej człowiekiem bohemy, artystą, publicystą, gawędziarzem, to postać nieco cyganeryjna. Jest jednak jedno duże ALE, mianowicie dr Achmatowicz jest działaczem USOPAŁ (Unia Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych w Ameryce Łacińskiej) – pół prywatnej organizacji Jana Kobylańskiego, kontrowersyjnego (delikatnie pisząc) milionera polskiego zamieszkałego w Urugwaju.

Jan Kobylański i część jego otoczenia, pod względem umysłowym przypomina posłów Samoobrony, a pod względem ideowym – Młodzież Wszechpolską, której wyparł się nawet Roman Giertych. Prowincja, ciasnota, nacjonalizm, a także najgorsze podejrzenia z czasów okupacji – to wszystko unosi się nad p. Kobylańskim. Posiada on wygórowane ambicje reprezentowania Polski wobec całej Ameryki Łacińskiej. Wywoływał konflikty z kolejnymi ambasadorami polskimi w Urugwaju i w Argentynie, aż wreszcie został przez ministra Spraw Zagranicznych Władysława Bartoszewskiego pozbawiony tytułu konsula honorowego, którego nigdy nie powinien był otrzymać. Kobylański, razem z Edwardem Moskalem (zm. 2005) z Chicago stanowił ostoję tzw. starej emigracji, od której odwróciła się najbardziej światła emigracja polska.

Głównym atutem p. Kobylańskiego są jego pieniądze, z których finansuje skromniutką działalność polonijną. Jest w pewnym sensie niezastąpiony, ponieważ ma „kasę” i od czasu do czasu sięga po nią, np. kiedy trzeba zbudować pomnik Jana Pawła II albo zorganizować doroczny kongres, na który sprowadzano parlamentarzystów z Polski i działaczy polonijnych z Ameryki Łacińskiej. (Często na koszt J.K.) Dopiero marszałek Senatu, Borusewicz, odmówił senatorom zgody na wyjazd, a sam będąc niedawno w Argentynie nie życzył sobie towarzystwa ambasadora, prof. Z.J. Ryna, niedawno mianowanego ku zadowoleniu Kobylańskiego, którego był współpracownikiem.

Profesor Ryn, podobnie jak prof. Achmatowicz, mają wszelkie kwalifikacje z wyjątkiem tej jednej, że byli powiązani z Kobylańskim, a ten wojował z dyplomacją polską, publicznie ją postponując i dyskwalifikując wiele osób, którym Polska powierzyła reprezentację swoich interesów. W nieustającej wojnie Kobylańskiego z MSZ, nominacje pp. Ryna i Achmatowicza to sukcesy ojca chrzestnego z Montevideo. To spadek po czasach Prawa i Sprawiedliwości. Obie petardy mogą jeszcze wybuchnąć i skaleczyć tych, którzy je zmajstrowali.