Kadencyjność wsteczna – krok wstecz
Kilka dni temu profesor Grzegorz Kołodko w rozmowie z TV24 raczej pozytywnie ocenił stan gospodarki i politykę gospodarczą rządu, zwłaszcza na tle tego, co dzieje się w innych dziedzinach życia publicznego. Słuchałem tego z podwójną satysfakcją.
Po pierwsze, Kołodko jest wiarygodny, gdyby – jako były wicepremier i minister finansów – był małostkowy i zazdrosny, toby tak nie mówił. Mało kogo w Polsce stać na to, żeby być sprawiedliwym. Po drugie, dobre wiadomości z frontu gospodarki przyjmuję z zadowoleniem, czyli obca mi jest zasada „im lepiej – tym gorzej”. Nie wnikam, na ile do dobrej sytuacji gospodarczej przyczynił się rząd, a na ile inne czynniki, np. koniunktura w Europie. Dobry wynik idzie w świat. Podobnie jak złe sygnały – spadek w indeksie wolności mediów czy negatywna opinia w ONZ na temat praworządności w Polsce.
Wniosek: nie należy się ekscytować, tylko rzetelnie oceniać sytuację i walczyć, nie poddawać się. Od czasu „czarnego marszu” PiS poniósł niejedną porażkę („metropolia warszawska” czy najbardziej spektakularna klęska 27:1!), a dzisiaj wycofał się z wymogu „wstecznej kadencyjności” w samorządzie terytorialnym. Gdyby PiS-owi się udało, to w nadchodzących wyborach samorządowych nie mogliby kandydować starostowie, prezydenci miast, którzy są na swoich stanowiskach już dwie kadencje. Propaganda PiS nazywa to „odświeżeniem, odmłodzeniem, likwidacją układów” itd. A tak naprawdę chodziło o to, żeby wymieść ze stanowisk wielu działaczy Platformy, PSL, lewicy i niezależnych od PiS, jak np. znani i popularni prezydenci Krakowa, Poznania, Trójmiasta, Wrocławia.
Propozycja ta była jawnym bezprawiem (prawo nie działa wstecz) i dowodem zachłanności politycznej, nachalną próbą wykończenia rywali przed wyborami, zamiast żeby o losie obecnych prezydentów zadecydował ulubiony suweren. Po stronie opozycji i części mediów podniósł się protest przeciwko tego typu grabieży w majestacie prawa, i tym razem PiS się ugiął. Piszę „tym razem”, ponieważ np. w sprawie wniosku o referendum edukacyjne (prawie milion podpisów) władza nie ustąpiła. Natomiast z „dwukadencyjności wstecznej” zrezygnowała, a właściwie odłożyła ją na lepsze czasy, czyli nigdy.
Dwukadencyjność w samorządzie ma być wprowadzona, ale w przyszłości, a nie z działaniem wstecznym.
Dobrze, że głośne „nie” zmusiło PiS do odejścia od fatalnego zamiaru. Zamiast „kadencyjności wstecznej” mamy krok wstecz. Dlaczego? Chyba ze strachu przed porażką w wyborach samorządowych.