Narody wstają z kolan
Austria, Węgry, Wielka Brytania, Polska, USA – odrodzenie nacjonalizmów czy nawrót do pojęcia narodu jako najwyższej, najlepszej formy organizacji społeczeństw – jest faktem, któremu trudno zaprzeczyć.
Powraca dyskusja, co jest lepsze – uniwersalizacja, np. islamska czy komunistyczna, a może liberalna, jak w Unii Europejskiej, czy z drugiej strony państwo narodowe, do którego zmierzają Orbán, w pewnym sensie Trump („America first”), brytyjscy brexitowcy i Polska, której prezydent Duda wzywa Unię „zostawcie nas w spokoju”.
Zwolennik prymatu idei narodowej, izraelski filozof i politolog Yoram Hazony, którego artykuł w „The Wall Street Journal” (dodatek do „GW”) polecam, pisze na zakończenie swojego eseju:
Podobnie jak uniwersaliści starej szkoły – chrześcijańscy, islamscy, czy marksistowscy – współcześni liberalni uniwersaliści lekceważą ustrojową, religijną i kulturową różnorodność niepodległych narodów. Twierdzą, że proponowany przez nich sposób życia – marginalizowanie narodowych wyróżników, nieograniczone przemieszczanie się ludzi i towarów, przedkładanie indywidualnego osądu ponad tradycje we wszystkich sferach życia – zapewni każdemu to, co potrzebuje. Nic dziwnego, że tego typu odrzucenie różnorodności między narodami często idzie w parze ze wzgardą dla różnych punktów widzenia w ich własnych krajach.
Nacjonalizm ma swoje wady i skrajne postaci. W każdym ruchu nacjonalistycznym są ludzie ziejący nienawiścią i bigoci (choć niekoniecznie jest ich więcej niż w uniwersalistycznych ruchach politycznych i religijnych). Ale świat suwerennych, swobodnie rywalizujących narodów to świat, w którym rozkwitają różne sposoby życia. Są powody, by sądzić, że to najlepszy świat dla wolności, innowacji, postępu i tolerancji.
Oczywiście, trzeba zapoznać się z całym esejem, a najlepiej z bogatą literaturą przedmiotu, żeby podjąć dyskusję, więc ja tylko na marginesie pozwalam sobie powiedzieć „nie”, prymat narodu nad społeczeństwem czy państwami wielonarodowymi wydaje mi się mało pociągający. Idea narodowa prowadzi do wykluczenia innych – mniejszości lub narodów (spójrzmy, co dzieje się wokół projektu Wielkich Węgier), co działo się na Bałkanach i na Zakaukaziu, nie mówiąc o całej historii XX stulecia, o dwóch wojnach światowych nie wspominając.
Idea narodowa ma w sobie gen odmienności, unikalności, a stąd już tylko krok do poczucia wyższości, które grozi konfliktem. Spory i napięcia narodowe, religijne, terytorialne mogą prowadzić do wojny, a tej łatwiej zapobiec w dobrowolnej wspólnocie międzynarodowej, o czym świadczą dzieje Europy po II wojnie światowej.
Renesans idei narodowej ma, moim zdaniem, różne przyczyny. Pierwsza to rozpad i upadek ZSRR („komuniści mają jedną ojczyznę”), daleko posunięte ujednolicenia narodów ujarzmionych – od Armenii i Uzbekistanu po republiki bałtyckie. Druga to klęska ZSRR w zimnej wojnie. Rosja okazała się mocarstwem na glinianych nogach. Zagrożenie radzieckie, które cementowało Zachód, osłabło, a kraje Europy Środkowo-Wschodniej za wszelką cenę pragnęły znaleźć się w NATO i w Unii Europejskiej.
Trzecia przyczyna to zbyt pospieszna integracja Zachodu, zwłaszcza w dużym stopniu świeckiej i liberalnej Europy Zachodniej ze środkowo-wschodnią częścią kontynentu. I wreszcie – globalizacja gospodarki, która jeszcze bardziej zagraża suwerenności narodowej i powoduje nostalgię za dawnymi, dobrymi czasami, kiedy dominowały państwa narodowe, które z kolei sprowadziły wielkie nieszczęścia. Jedyne wyjście to synteza umiarkowanego uniwersalizmu (integracji) z poszanowaniem odrębności narodowej. Ale to jest kwadratura koła.