Kaczyński na prezydenta?
Pełnia sezonu politycznego, wybory tuż-tuż, politycy krążą, premier odwiedza I Prezes Sądu Najwyższego, w Gdyni – polityczny festiwal filmów polskich, Kaczyński znów obraża sędziów, tym razem oskarżając ich o ojkofobię, czyli wrogość wobec własnej ojczyzny.
Prezes lubi od czasu do czasu wystąpić w roli erudyty, który zna rzadkie wyrazy, nie znając zarazem obcych języków. Ojkofobia przejawia się rzekomo w tym, że część sędziów na Warmii i Mazurach, gdzie trwają sprawy o prawo własności (głównie gospodarstw rolnych i nieruchomości), orzeka nie po polsku, nie na korzyść Polaków, tylko być może na rzecz Mazurów, emigrantów, którzy nie głosują w nadchodzących wyborach.
Wynika z tego, że dobry sędzia, dobry Polak z orłem na łańcuchu nie kieruje się prawem, tylko przynależnością narodową lub państwową. To absurd, z którym nie warto dyskutować. Jeżeli np. Polak ukradnie zegarek Finowi, to winien jest Fin. Jak na doktora prawa to pogląd oryginalny, który potwierdza stosunek prezesa do prawa (jak gdyby ostatnie lata nie dały wystarczających dowodów).
Ktoś (na pewno nie ja!) rzucił ostatnio pomysł: „Kaczyński na prezydenta”. Na pierwszy rzut oka pomysł sensowny (acz dla Polski groźny, moim faworytem jest ktoś inny, o czym tu pisałem). Kaczyński, doświadczony polityk, lider obozu konserwatywnego i rządzącego, człowiek o uformowanych poglądach, oczytany i dobry rozmówca, którego kierunek ku państwom narodowym i etatystycznym jak najdalszy od liberalizmu, zyskuje w Europie coraz więcej zwolenników. Dla jego obozu byłoby to uwieńczenie wieloletniej działalności i otwarcie drogi dla następcy w PiS. Pomysł ten ma jeszcze jedną zaletę: to sposób na odsunięcie Andrzeja Dudy.
Kamień spadłby z serca niejednej osobie, ale spadłby prosto na nogi. Kaczyński jest chyba niewybieralny, ma tyleż przeciwników, co zwolenników, nie ma najmniejszych zadatków na „prezydenta wszystkich Polaków”, lubi dzielić, jątrzyć, szczuć jednych na drugich, jest złośliwy i pamiętliwy, czasami usiłuje zagrać dobrego wujka, jak np. w wystąpieniu „do przyjaciół Rosjan”, czy jako ojciec polityki socjalnej PiS, ale w tej roli czuje się źle. Nie zna świata, nie zna języków, nie zna się na wojsku, na stosunkach międzynarodowych, które pod jego panowaniem udało się zrujnować. Dobrze czuje, co w trawie piszczy, ale to mało. W sumie kandydatura bez sensu, ale na prawicy może znaleźć amatorów i nie takie rzeczy się zdarzały. (Patrz: prezydent Duda).
Z innej beczki. Ciekawe wieści z festiwalu w Gdyni. Jury uznało, że „Zimna wojna” Pawlikowskiego (skądinąd film znakomity, brawo!) jako mniej obrazoburczy i konfliktogenny bardziej nadaje się do głównej nagrody niż „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, film, którego jeszcze nie widziałem, ale – jak słychać i czytać – także znakomity, który ma szansę wstrząsnąć Kościołem, na co czas najwyższy. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy abp Gądecki powiedział, że chrześcijanin jest najlepszym obywatelem. Jak mam się więc czuć jako „obatel” drugiego sortu? Jeszcze przed premierą wicepremier prof. Gliński zapewniał, że on na ten film nie przyznał ani grosza. Nie wątpię. Biedactwo ma stracha. Mówi się, że Radio Gdańsk zlikwidowało nagrodę Złoty Klakier z obawy, że może ją otrzymać „Kler”.
Na marginesie warto zauważyć, że w ostatnich latach powstało wiele znakomitych filmów, jak „Rewers”, „Ida”, „Zimna wojna”, „Kler” czy Cicha noc”. Oby sekciarstwo narodowo-kościelne IV RP nie zahamowało tej koniunktury. Przy okazji: podobno TVP Kultura wycięła z relacji festiwalowej niewinny żart Smarzowskiego, iż w swoim samozadowoleniu spodziewał się, że nagrodę wręczy mu prezes TVP Jacek Kurski. Cenzura nie żartuje. Wiem coś o tym z czasów PRL, bo w mojej książce o sporcie, a dokładnie o igrzyskach w Monachium, było ponad 20 ingerencji cenzorskich.
Dobra zmiana nie wszystko zmienia.