Farbowane lisy

Nie wierzyłem własnym uszom, słysząc, jak premier Rzeczpospolitej na jakimś wiecu (5 lipca) zaczął wyzywać stronę przeciwną od „farbowanych lisów”. Przypomniałem sobie Marzec ’68, kiedy określenie „farbowane lisy” w partyjnej rozgrywce było używane przez moczarowców dla dyskredytowania (byłych?) stalinowców, którzy nawracali się na liberalizm.

Chociaż określenie „farbowany lis” ma wiele synonimów – blagier, fałszerz, wilk w owczej skórze, dwulicowiec – to ludziom mojego pokolenia kojarzy się chyba przede wszystkim z walką o władzę w PZPR w drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku.

Nic więc dziwnego, że Morawiecki sięgnął po nie w trwającej walce o władzę. Nie wiem, czy mówiąc o „farbowanych lisach”, liczył na skojarzenie z Marcem, czy też nie zna na tyle historii. Tak czy owak, miała to być zniewaga Trzaskowskiego, którego premier porównał do Światowida o czterech obliczach na każdą okazję inne, czy też koguta, który „zapieje jak wiatr zawieje”.

Morawiecki demaskuje Trzaskowskiego jako kandydata partyjnego, wiceprzewodniczącego Platformy. Z kolei opozycja wyciąga Morawieckiemu, że był doradcą premiera Tuska.

Wszystko to mieści się w arsenale kampanii, gdyby nie te nieszczęsne farbowane lisy, które w kontekście politycznym źle się kojarzą. (Co innego np. w piłce nożnej, gdzie oznaczają tak zawodnika, który zmienia barwy klubowe). Szef rządu powinien wiedzieć, z czym kojarzy się zwrot, którego używa. Notabene w kampanii wyborczej prezydenta premier Morawiecki posuwa się dalej, niż to było w zwyczaju. Oczywiście, Duda, Morawiecki – wszystko to obóz władzy, nic dziwnego, że się wspierają, rządzi Zjednoczona Prawica, ale jest pewne „ale”. Rząd kojarzył się jednak z administracją, profesjonalizmem, nie tylko z ideologią, z „czystą”, a może raczej z brudną polityką. Morawiecki tę granicę przesunął w stronę jeszcze większego upartyjnienia urzędu premiera, choć i Beata Szydło ma tu swoje osiągnięcia.

W propagandzie obozu władzy jeszcze jedno przypomina Marzec ’68, mianowicie akcenty antyniemieckie. Prezydent (!), nawet jeżeli występuje jako kandydat, powinien ważyć słowa. W czasach PZPR, zwłaszcza w latach 60., straszenie „Niemcami Zachodnimi i NRF” miało na celu utrzymanie w ryzach społeczeństwie, przedstawienie władzy i ZSRR jako jedynych gwarantów granicy na Odrze i Nysie (było to jeszcze przed jej uznaniem przez Brandta w 1970 r.). Rząd w Bonn, rewizjoniści, którym śni się powrót do Breslau, odwetowcy, Czaja i Hupka, chętni zmienić wyniki II wojny światowej – byli stale pod ręką partii i rządu w Warszawie. Zresztą upór Gomułki przy granicach był uzasadniony, leżał w interesie Polski.

Natomiast wyciąganie straszaka niemieckiego dzisiaj, kiedy prezydent (i kandydat) Duda aż gotuje się od złości na Niemców, którzy rzekomo chcą nam wybierać prezydenta, na niemieckie media itd., nie wydaje się rozumne. Polska, przyklejona przez Dudę do Trumpa, rodzi w Europie pytania, jak długo jeszcze wytrwa w szpagacie Europa–USA. Stosunki Warszawa–Bonn nie są, delikatnie mówiąc, ciepłe. Czy Andrzej Duda musi odwoływać się do ksenofobii, do germanofobii, tym samym wywoływać kontrę po stronie niemieckiej – czy to nie za wysoka cena za reelekcję?

Zaproszenie
Maestro Antoni Wit, jeden z najwybitniejszych polskich dyrygentów, oraz red. Dorota Szwarcman, znakomita krytyczka muzyczna („Polityka”), będą naszymi gośćmi w TOK FM, niedziela 12 lipca, godzina jak zwykle – 10:05.