Mów mi Donek

debata_450.jpg

Debata pomiędzy „drogim panem Jarosławem” a „panem Donaldem” („Donaldkiem”, „Donaldusiem”) była udana, dobra. Była na przyzwoitym poziomie, obyło się bez inwektyw, pan premier wystąpił w owczej skórze, po którą ostatnio częściej sięga, nikogo nie wyzywał od ZOMO. Było to wydarzenie pomyślne dla kultury politycznej w Polsce.

Debata udana zwłaszcza dla Donalda Tuska, który wypadł wyraźnie lepiej od Jarosława Kaczyńskiego i lepiej niż można było oczekiwać. Tusk wystąpił w roli „underdoga”, czyli słabszego, ale sprawił swoim zwolennikom miłą niespodziankę. Był lepiej przygotowany, miejscami wręcz grał jak z nut (np. kiedy recytował wzrost cen sześciu artykułów pierwszej potrzeby – od chleba po benzynę). Obrał też lepszą taktykę: zamiast odpowiadać na pytania – atakował. Zarzucał Kaczyńskiemu, że buduje socjalizm, zaatakował mówiąc „pański czas już minął”, był szybszy, bardziej ruchliwy, wykazał szybszy refleks, lepsze opanowanie materii. Zamiast tłumaczyć się z jakiegoś swojego starego wywiadu prasowego – krytykował bieżącą praktykę rządu, np. w sprawie taniego państwa, ustępowania silnym grupom nacisku (ale nie pielęgniarkom), szybko reagował, np. pytając jaką poprawę w służbie zdrowia przyniosły większe nakłady, o których mówił premier. Miejscami Tusk „jechał po bandzie”, np. kiedy mówił, że mamy najdroższe państwo w Europie, lub kiedy mówił o swoich dzieciach i przyszłych wnukach, ale nie uderzał poniżej pasa, co zdarzało się Kaczyńskiemu (np. kiedy insynuował, że dla Tuska nie jest jasne, czyj jest Gdańsk – polski czy niemiecki). Dobrze bronił się przed zarzutem, że jest żądny władzy (gdyby tak było – mówił – to poparłby konstruktywne votum braku zaufania). W ogniu walki zmarnował też kilka okazji, nie wiem czy zapytany, co myśli o Ziobro i Mariuszu Kamińskim, specjalnie nie powiedział, co sądzi o państwie służb specjalnych. W sumie jednak przewodniczący Platformy pokazał się jako polityk dużego formatu.

Jarosław Kaczyński nie miał swojego dnia. Był gorzej przygotowany, gorzej dysponowany, jak gdyby czuł, że Tusk zdejmuje mu aureolę niezwyciężonego. Mógł przecież spodziewać się, że Tusk zapyta, gdzie są te obiecane mieszkania i autostrady, a nie miał argumentów, poza jednym – że gdyby Platforma nie przeszkadzała, to zrobiono by więcej. Czasami wręcz rozmijał się rzeczywistością, np. kiedy utrzymywał, że stosunki z Niemcami są „zupełnie normalne” (poza kwestią przesiedleńców), że w Wilnie odnieśliśmy sukces. Nie potrafił też wyjaśnić, dlaczego marzyła mu się armia europejska, a na zarzut, iż Polska zbyt długo siedzi w Iraku, odpowiadał frazesami (najgorsza byłaby dezercja) i ogólnikami (jesteśmy państwem zauważalnym, sojusz z USA jest najważniejszy). Przynajmniej dwukrotnie JK atakował nie fair – raz w sprawie polskości Gdańska, a drugi raz mówiąc do Tuska: „w geszeftach jesteście znakomici”. Kilka razy użył słowa „geszeft”, dobrze przecież wiedząc, jakie budzi ono skojarzenia. To słowo w ustach „żoliborskiego inteligenta” brzmiało wstrętnie.

Obaj politycy nie wykluczyli POPiS-u. Premier mówił o dobrym rządzie z dobrymi ludźmi z Platformy, aczkolwiek nie wiadomo, czy miał na myśli koalicję z partią Donalda Tuska, czy też wyłuskanie z Platformy „dobrych ludzi” (raz nawet uczynił brutalną aluzję do pozycji Tuska w PO, wymienił wręcz kandydatów na jego następcę jako przewodniczącego).

W sumie jednak debata była dobra, zwłaszcza dla Donalda Tuska. Nastroje opozycji na pewno się poprawią, kaczka wyszła podskubana. Ale do wyborów jeszcze pełen tydzień, za wcześnie, żeby witać się z gąską.

Fot. Wojciech Olkuśnik, AG