Przystanek Szymany
Najlepiej by było, gdyby nasi żołnierze z Iraku i z Afganistanu wsiedli w Guantanamo Express i wysiedli na lotnisku Szymany na Mazurach.
Najwyższy czas zrewidować naszą politykę wobec Iraku i Afganistanu, ograniczyć tam obecność polskich wojsk do minimum. Do następnych wyborów w Polsce pozostają może nawet lata, nadszedł odpowiedni moment. Nikt nie będzie miał braciom Kaczyńskim za złe, że podejmują decyzję „pod wyborców”. Większość Polaków pragnie wycofania naszych wojsk i tym razem ma rację, od początku była „przeciw”. Daliśmy się wciągnąć w iracką awanturę. Aleksander Kwaśniewski przyznał już, że Colin Powell go oszukał. Nic dziwnego: George Bush chciał być oszukany, a gdy już go oszukano – poparł to oszustwo autorytetem prezydenta jedynego supermocarstwa. A Polska Kwaśniewskiego i Millera, wsparta przez opozycję, chciała być superprzyjacielem superpotęgi, bo lewica pracowała na opinię prozachodniej.
Powody polskiej zgody są znane: sojusz z USA, bezpieczeństwo Polski, wiarygodność naszego kraju jako sojusznika, zabiegi, żeby być państwem, „które się liczy”, nadzieje, że misja w Iraku szybko zakończy się powodzeniem, złudne korzyści ekonomiczne z wejścia Polski na bogate tereny Bliskiego Wschodu, udział naszych firm w wojnie i odbudowie tego kraju (mityczne kontrakty), potrzeba wykazania przez rządzącą lewicę, że nie jest antyamerykańska, może nawet rachuby prezydenta na poparcie ze strony USA dla jego planów na przyszłość, które mogłyby być korzystne dla Polski (Polak – Sekretarzem Generalnym ONZ, to nie byłoby złe).
Tymczasem polityka Stanów Zjednoczonych w Iraku okazała się klęską. „Rozmiar naszej okupacyjnej porażki zapiera dech” – pisze brytyjski znawca problemu, Patrick Cockburn. Znany brytyjski historyk, Timothy Garton Ash, pisze:
Zastąpienie tyranii anarchią, to jak przejście z jednego kręgu piekła do innego.
Jak zauważył pewien Irakijczyk, za Saddama państwo było złe, ale nie mieć żadnego jest jeszcze gorzej.
Nie jest jeszcze za późno przyznać, że amerykańsko-brytyjska inwazja i okupacja Iraku okazały się największym strategicznym błędem naszych czasów.
Neokonserwatywni zwolennicy wojny, Robert Kagan i William Kristol, czołowi działacze prawicy USA, która nadała kierunek polityce Busha, przyznają, że „znajdujemy się na równi pochyłej w stronę klęski”, piszą o „irackim bagnie”, wyciągają jednak z tego absurdalny wniosek, że należy wysłać dodatkowych 50 tys. żołnierzy, którzy zapanują nad Bagdadem, a reszta się ułoży. („Gazeta Świąteczna”).
W 1972 r. wybitny reporter amerykański, David Halberstam, otrzymał nagrodę Pulitzera za książkę „The Best and the Brightest” („Najlepsi i najzdolniejsi”) o tym, jak łże-elita lat 60. – Kennedy, McNamara i inni wpędzili Stany Zjednoczone w wojnę wietnamską. Prezydent Kennedy prosił „New York Timesa”, żeby przeniósł swojego reportera do innego kraju. Tym krajem stała się ostatecznie Polska, skąd Halberstama wyrzucił z kolei Gomułka (ale David, z którym się zaprzyjaźniłem, zdołał oczarować Elżbietę Czyżewską, naszą ówczesną gwiazdę nr 1 i porwać ja do Nowego Jorku). Dzięki jego namowom pojechałem do Wietnamu w 1966 r. Halberstam pisał o Wietnamie per „quagmire” – grzęzawisko. Obecnie karierę robią książki Boba Woodwarda (tego od Bernsteina, z którym wspólnie zdemaskowali aferę Watergate) o podobnym przesłaniu, tyle że w sprawie Iraku. W zakończeniu swojego bestsellera pod wymownym tytułem „State of Denial” („Państwo odmowy”), autor, który rozmawiał z Bushem łącznie 7,5 godziny, stwierdza, że przy całym swoim optymizmie, prezydent „nie powiedział prawdy o tym, czym stał się Irak”.
Dziś już nikt nie wierzy w możliwość zwycięstwa, ba, w jakiekolwiek rozsądne rozwiązanie siłowe w Iraku i w Afganistanie. Nawet Bush nie śni już o zwycięstwie, a jedynie marzy o stabilizacji, o tym, by nie stracić twarzy i by jego następcą został Republikanin. Już tylko nawiedzeni neokonserwatyści postulują wysłanie tysięcy dodatkowych żołnierzy do Iraku, i to nie po to, żeby wygrać wojnę, ale żeby zapewnić spokój podczas rozpadu Iraku i przekształcenia go w federację trzech „państw” – sunnitów, szyitów i Kurdów. („Państw” w cudzysłowie, ponieważ Turcja nigdy się nie zgodzi na niepodległe państwo kurdyjskie.)
Także specjaliści polscy, z którymi rozmawiam, są zdania, że – po pierwsze – w szkole wywiadu w Starych Kiejkutach były odpowiednie warunki na sekretne więzienie i – po drugie – interwencja koalicji proamerykańskiej spowodowała praktycznie rozpad Iraku. Dała początek wojnie domowej, w której więzy religijne i etniczne są silniejsze od lojalności państwowej. Teraz cała nadzieja w mitycznej „federacji”, która wymagałaby współpracy państw regionu – Syrii, Turcji, Iranu. O ile wiem, takie sygnały płyną z Polski do USA. Tymczasem Polska brnie dalej i na szczycie NATO w Rydze okazało się, że jesteśmy pierwszym i jedynym krajem, który zwiększa swój kontyngent w Afganistanie.
Zamiast wyzywać Hiszpanów i Włochów od tchórzy, czas samemu mieć odwagę powiedzieć: dość! Siłą niczego tam nie zwojujemy. Nie udało się osadzić w Iraku rządu prozachodniego, misja się nie powiodła, czas wsiaść w Guantanamo Express i wysiąść na przystanku „Szymany”.