Laufry i wieże
Większość komentatorów była wczoraj zajęta zgadywaniem dlaczego odeszli dwaj ministrowie, a politycy PIS usiłowali im wmówić, że „wszystko jest pod kontrolą” (premier) i „nic nie było – gramy dalej” (w tym specjalizuje się poseł Kuchciński). Już sam fakt, że zmiany okryte są tajemnicą, jest wystarczająco wymowny. Zostaliśmy potraktowani jak dzieci. Dorośli wiedzą, ale nam nie powiedzą. Ale dzieci też cos widzą. Widzą, że wielki strateg, polityk dalekowzroczny, szachista, który umie przewidzieć wiele ruchów z góry, nagle został zaskoczony, i to przez swoje własne dwie wieże. Nie pionki, nie gońce (dawniej mówiło się z niemiecka „laufry”), ale wieże: Dorna i Sikorskiego.
Obie z tych wież zostały zastąpione przez laufry. Laufer też jest pożyteczny, ale od wieży słabszy. Nawet lewicowi komentatorzy, tacy jak poseł Zemke z SLD, były wiceminister Obrony, dostrzegli dobre strony nominacji Aleksandra Szczygły na stanowisko ministra: zna resort, cieszy się absolutnym zaufaniem prezydenta, nie pogryzie się z Macierewiczem. To wszystko prawda, aczkolwiek absolutne zaufanie przełożonych można stracić. Miniony tydzień dostarczył przykładów. Kazimierz Marcinkiewicz też cieszył się absolutnym zaufaniem prezesa PiS.
Nowy minister Obrony ma jednak jeszcze jedną zaletę (?) – to pancerny jastrząb. Jeszcze jako wiceminister, a potem jako szef Kancelarii Prezydenta, często był obecny w mediach, których – to trzeba przyznać – się nie bał. Był narażony na najbardziej podchwytliwe pytania, czasami na źle ukrywaną niechęć swoich rozmówców i – o ile wiem – nigdy nie dał się wyprowadzić z równowagi. Nic nie potrafiło go zdetonować, rozbroić, nawet dotknąć. Żadnych humorów, żadnych dąsów, to prawdziwy polityk teflonowy, a przy tym fighter. Z jednakową miną deklarował, że jest zwolennikiem armii z poboru, jak i to, że będzie kontynuował politykę Radosława Sikorskiego, który postawił sobie za cel stworzenie w Polsce armii w pełni zawodowej i nawet przekonał do tego samego Zwierzchnika sił zbrojnych. Żelazne nerwy i twardość nowego ministra mogą okazać się atutami na polu walki, czy choćby w negocjacjach z USA. I utrudniają rozpoznanie jego poglądów przez przeciwnika.
Niestety, nominacja p. Szczygły to także sygnał niepokojący – awansował zwolennik niemądrej manifestacji, jaką była propozycja utworzenia Muzeum Katyńskiego naprzeciwko ambasady rosyjskiej (brakuje tylko muzeum zbrodni wołyńskiej naprzeciwko ambasady Ukrainy i muzeum Holocaustu naprzeciwko ambasady niemieckiej, która się właśnie buduje). To także człowiek, który uznał ujawnienie taśm Begerowej za próbę zamachu na rząd w odwecie za likwidację WSI. Twierdzenie Macierewicza, że większość ministrów Spraw Zagranicznych w III RP była sowieckimi agentami, Aleksander Szczygło uznał za „szarżę słowną”. Jeżeli to była szarża słowna, po której nie wdrożono nawet śledztwa, to czym wytłumaczyć domaganie się przez stronę polską śledztwa w sprawie „kartofla”?
Te i inne wypowiedzi ministra czynią go podobnym do min. Fotygi – osoby mało wyrazistej, ale za to wiernej – oraz do Wojciecha Dąbrowskiego – szefa PiS w Warszawie, do niedawna wojewody warszawskiego. Jego pierwszą decyzją było zablokowanie uznania Pałacu Kultury za zabytek, jak gdyby ta decyzja konserwatora stanowiła gest pod adresem Stalina. Po wygranej Hanny Gronkiewicz-Waltz, Dąbrowski powiedział, że na plecach ludzi wywodzących się z postsolidarnościowej opozycji czołgają się postkomuniści. Takie gesty zapewniły mu awans, miał nadzorować politycznie p.o. prezydenta miasta, Marcinkiewicza, co stanowiło dowód wielkiego zaufania ze strony Numeru Pierwszego. Gdyby nie drobne krętactwo, byłby nadal wojewodą, szefem najważniejszej organizacji wojewódzkiej PiS, a w przyszłości może ministrem, prezesem PZU czy innego Orlenu.
Minister Szczygło i były wojewoda Dąbrowski to laufry i pionki z tego samego rozdania – jastrzębie z radykalnego skrzydła PiS. Na ich tle prezydent i premier jawią się jako figury stateczne i umiarkowane. Może nawet o to chodzi.