Ponury sen
Jeszcze kilka tygodni temu scena polityczna w Polsce wydawała się zabetonowana. Po kolejnych wygranych wyborach do Parlamentu Europejskiego, do parlamentu polskiego oraz do samorządów obóz władzy (Kaczyński plus Ziobro i Gowin) mógł świętować, pozostały już tylko wybory prezydenckie z Dudą jako murowanym faworytem.
Natomiast po stronie opozycji panowała żałoba. Platforma w głębokim kryzysie, Tusk na marginesie, Schetyna przegrany, Małgorzata Kidawa-Błońska jako kandydatka w wyborach prezydenckich nie miała wielkich szans, PSL i Konfederacja nie mają kandydata na miarę drugiej tury. Wyznaczony przez prezydenta najwcześniejszy możliwy termin 10 maja 2020 r. miał pozwolić Dudzie zdyskontować pomyślne dla władzy nastroje.
Aż tu nagle, jak w złej bajce, ziemia się rozstąpiła i pojawiło się nieszczęście. Pandemia śmiertelnego wirusa coraz szybciej zmierzała z Chin do Europy, przybierając katastrofalne rozmiary, z każdym dniem śmierć zbiera większe żniwo. Coraz szybciej pogłębia się recesja gospodarcza, a 10 maja zbliża się nieuchronnie. Coraz więcej głosów domagało się przełożenia terminu wyborów, którego Kaczyński i Duda bronili jak niepodległości, podrzucając coraz to bardziej absurdalne pomysły.
Podstępnie, w nocy, poza wszelkim trybem, do projektu ustawy o tzw. tarczy antykryzysowej, czyli o obronie społeczeństwa, pracodawców i pracobiorców przed skutkami epidemii, PiS wtrącił zmiany w ordynacji wyborczej, przewidujące możliwość głosowania korespondencyjnego dla osób na kwarantannie lub powyżej 60. roku życia. Po kilku dniach rząd zapowiedział, że wprowadzi „dla dobra Polski” wybory korespondencyjne dla wszystkich, „operatorem” tego szalonego pomysłu miała być Poczta Polska.
Każdego dnia coraz więcej osób umiera, z frontu walki z epidemią napływają coraz bardziej alarmistyczne wieści (coraz więcej ofiar, brak wszystkiego, a najgorsze dopiero przed nami), więc termin 10 maja stawał się coraz bardziej obłędny. Wybory w czasie zakazu przebywania na ulicach, przy zamkniętych szkołach, bankrutujących przedsiębiorstwach, przepełnionych szpitalach, czyli wybory w warunkach chaosu, czyli szaleństwo à la Kaczyński – to już było za dużo dla Jarosława Gowina i jego niewielkiej partii Porozumienie oraz dla coraz większej liczby obserwatorów w kraju i za granicą.
2 kwietnia Gowin ponowił swój sprzeciw wobec wyborów 10 maja i wysunął „kompromisową” propozycję, czyli przedłużenie kadencji urzędującego prezydenta o dwa lata, bez prawa do reelekcji. Oznaczałoby to ważną ustrojową zmianę w konstytucji, uchwaloną na łapu-capu, pod potrzeby rządzącej prawicy, poza wszelkim trybem. Pomysł z góry skazany na niepowodzenie, bo brak wystarczającej większości dwóch trzecich głosów w Sejmie.
Na stole jest jeszcze propozycja Koalicji Obywatelskiej – ogłoszenie stanu klęski żywiołowej, który może być przedłużany co trzy miesiące, a wybory nie mogą odbyć się wcześniej niż trzy miesiące po jego ustaniu. Zalety dla władzy: może nadal rządzić zgodnie z konstytucją. Zalety dla opozycji, a moim zdaniem dla nas wszystkich – pozwala skupić wszystkie siły na walce z zarazą, koniec z farsą obrony terminu 10 maja i wyborów „pocztowych”.
Na wybory przyjdzie czas. To, co dzieje się teraz, to wstyd. Ludzie umierają, a politycy odwracają się w drugą stronę, tam, gdzie siedzi genialny strateg.