Ojciec dyrektor i ojciec likwidator
Na wniosek „Alicji z Krainy Czarów” dzielę się myślami w sprawie oskarżenia Krzysztofa Mroziewicza przez „Nasz Dziennik” o współpracę z WSI.
1. Mam zaufanie do Krzysztofa, z którym wiele lat pracuję i siedzę biurko w biurko. Nie stracę tego zaufania, dopóki nie zobaczę dowodów, które je podważają, albo – jeśli są tajne – gdy zapadnie prawomocny wyrok sądowy. Musiałby popełnić świństwo, żeby mi się narazić.
2. Cui bono? Cios w Mroziewicza jest wymierzony przeciwko tym mediom, które obecna władza i jej akolici (także w mediach czy w IPN), uważają za część mitycznego „układu”. „Nasz Dziennik” nie przypadkiem został poinformowany o Suboticiu z TVN, a następnie o Mroziewiczu, z „Polityki”. Nie znam człowieka, który uwierzył w sugestie min. Wassermanna, że tajemnica wywiadu została zdradzona przez tych, którzy chcą skompromitować likwidację WSI.
3. „Nasz Dziennik” nie stwarza oskarżonemu najmniejszej szansy obrony. Człowiek został przekreślony jedną sygnaturą, jedną informacją dziennika i jego kontaktami z szafarzami tajemnic – to oni są winni. Ojciec dyrektor i ojciec likwidator.
4. „ND” ujawnia tajemnicę i nie dostarcza dowodów hańby. Teraz Mroziewicz musi się tłumaczyć – z czego? Jak zweryfikować, czy mówi prawdę?
5. Takie egzekucje są możliwe tylko w kraju, który dał się zwariować na punkcie wywiadu. W normalnym państwie współpraca z wywiadem wojskowym swojego kraju nie jest przestępstwem – oczywiście, Polska Ludowa nie była „swoim” krajem, była niechciana, ale była to jedyna Polska istniejąca. Ci, którzy uważają, że jedynym szpiegiem zasługującym na szacunek jest płk Kukliński, oraz ci, którzy stawiają pomniki p. Kurasiowi („Ogień”), myślą zapewne inaczej. Owszem, wywiad wojskowy w latach 1944-1989 był nie tylko polski, nasz kraj nie był w pełni suwerenny, ale to dotyczyło wszystkich dziedzin życia. System wciągał miliony ludzi, od przedszkolanek i nauczycielek, które szykowały z dziećmi dekoracje na 1 maja, poprzez miliony manifestantów, których dziś jakoś nie można odnaleźć. W ówczesnych warunkach polski korespondent, który w ambasadzie PRL lub w Warszawie dzielił się informacjami z Afganistanu czy RFN, nie musiał mieć wrażenia, że popełnia grzech wobec Polski. Raczej mógł się bać, że jeśli narazi się służbom, to koniec z korespondenturą, habilitacją czy wynalazkiem, nad którym trzeba było pracować za granicą. Co nie oznacza, że wszyscy Polacy, którzy podróżowali, byli „zadaniowani”, a następnie odpytywani.
Nie podoba mi się, że ludzie zniewoleni, zastraszeni, zależni na każdym kroku od władzy, byli wykorzystywani przez wywiad. Takie było państwo i niejeden dziennikarz, artysta, naukowiec czy handlowiec mógł zostać usidlony, nie zawsze świadom tego faktu. Ale z tego powodu dzisiaj stawiać ich pod ścianą?
Przypominam sobie (pisałem o tym w „Chorobie dyplomatycznej” albo w „Codzienniku”), że w 1962 r., kiedy byłem na stypendium w USA, spotkałem się w Waszyngtonie ze znajomym z Warszawy, wówczas radcą ambasady polskiej, któremu nieopatrznie opowiedziałem, że wszyscy stypendyści naszej fundacji mieli wspólny obiad z ówczesnym szefem CIA (!) Allanem Dullesem, bratem sekretarza Stanu, osławionego Johna Fostera Dullesa (obaj słynni „podżegacze wojenni” byli absolwentami uniwersytetu Princeton). Kilkadziesiąt lat później z „Dzienników” M.F.Rakowskiego dowiedziałem się, że ów radca doniósł komu trzeba w Warszawie, i w sekretariacie Gomułki wylądowała informacja, że Passent spotyka się z Dullesem, za co Rakowski musiał „świecić oczami” (tak mówił, kiedy miał z naszego powodu nieprzyjemności). A mnie nie przeszło przez głowę (miałem 24 lata), że polski obywatel przy kieliszku Martini w bufecie dworcowym ma mieć coś do ukrycia. Ze zgrozą myślę, że jedną noc spędziłem wtedy w domu innego pracownika ambasady, dzieląc z nim podwójne małżeńskie łoże. Na szczęście i jemu to nie zaszkodziło – nadal pracuje w MSZ.
Ale co o mnie napisał, jak się w tym łóżku sprawdziłem, to wie tylko likwidator/koordynator i jego organ.
6. Teoretycznie, człowiek wykorzystany – świadomie lub nie – przez wywiad, narażony jest na szantaż. (W Polsce absurd doszedł już do tego, że lepiej było być współpracownikiem wywiadu obcego niż polskiego!). Ale dotychczas ani w przypadku KM, ani w innych przypadkach nie było mowy o szantażu. Sprawcy największych nieszczęść w III RP – od Balcerowicza do Safjana i Zolla – nie byli szantażowani. „Czynili zło” sami z siebie. Zakładam, że będąc w Indiach czy w Afganistanie, KM nie mógł zajmować się inwigilacją prawicy czy lewicy, bo macki PC i SLD Bangladeszu nie sięgały. Zawsze jednak lepiej wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonego. A kto jest bez winy – niech pierwszy rzuci kamieniem. Rezygnację TVP ze współpracy z KM tylko na podstawie publikacji „ND” uważam za Berufsverbot. To oni szkodzą Polsce. A czy szkodził Mroziewicz – to się dopiero okaże.
To tyle, Pani Alicjo. Pozdrawiam!