Szczyt i dno
Brukselski szczyt był dla Polski udany, ale i pokazał jej dno.
Był udany, ponieważ w najważniejszej dziś dla Polski sprawie energetyczno – klimatycznej, udało się odsunąć niebezpieczeństwo, zmontować koalicję 8-10 państw zagrożonych, które zdołały wymusić, że w tych sprawach konieczna będzie jednomyślność, a tym samym będzie obowiązywało prawo weta. (Sarkozy z kolei wymusił grudzień, jako termin ostatecznych ustaleń dotyczących emisji CO2, w której jesteśmy potęgą.). Szczyt był udany, ponieważ udało się wprowadzić Wałęsę do grona mędrców, a Balcerowicza do przyszłej rady ekspertów. Obie te kandydatury są nie w smak braciom Kaczyńskim, ale ich nie torpedowali, tak jak nie torpedowali kandydatury Aleksandra Kwaśniewskiego, kiedy ten starał się o urząd międzynarodowy. Lech Wałęsa nie jest mędrcem typowym, ale jest symbolem Polski ze wszech miar korzystnym, i to wystarczy, a stanowisko i tak przygotuje mu MSZ (dopóki na czele resortu nie stoi p. Fotyga lub p. Szczygło). Także Leszek Balcerowicz, jakże krytykowany przez „Polskę solidarną” PiS – wstydu nam nie przyniesie. Nawet jeśli jego liberalne ideały straciły blask. Szczyt był udany, ponieważ awantura Tusk – Kaczyński nie przybrała gorszego obrotu.
Bo ten szczyt ujawnił także dno polskiej polityki, wybujałe ambicje, brak kultury i okrzesania. Prezydent Kaczyński jest w jakiejś antyrządowej ekstazie, a może nawet w amoku. Ten człowiek przeżył jakąś metamorfozę. Zaczynał jako prezydent wystraszony, smutny, przygnębiony, który całymi dniami nie pokazywał się publicznie, nie wychodził z pałacu. Potem nadeszła faza ocieplania wizerunku, kolacja z małżonką przy świecach etc. Teraz z ocieplenia pozostał sztuczny uśmiech, ale nadeszła faza zdwojonej energii – podróże od Tbilisi do Brukseli, kampania wyborcza w kolejnych miastach Polski, liczne wywiady dla mediów, a także zaczepność, agresja, jaka jest specjalnością Jarosława. Nieustanna krytyka rządu, że roztrwonił dorobek dwóch lat rządów JK, pogardliwe uwagi w rodzaju „podałem rękę Kiszczakowi – podam i Tuskowi”, czy Lech Wałęsa – „prosty absolwent zawodówki”, to mam na myśli pisząc o dnie.
Niestety, prezydentowi udało się ściągnąć do parteru premiera, który dotychczas zachowywał się w sposób bardziej elegancki. Kiedy znalazł się na dnie, zaczął mówić, że „nie potrzebuje pana prezydenta”, zabrał mu samolot i pozwolił swoim rewelersom na niestosowne wypowiedzi w rodzaju „biuro podróży, czarter, prezydent się wpycha, niech pan odpuści etc”. Całe szczęście, że Tusk wreszcie się zreflektował i przeprosił tych, którzy czuli się tym widowiskiem zdegustowani. Tusk jest politykiem bardzo kompetentnym i opanowanym. Szkoda, że dał się sprowokować, a w sprawach PZPN i Brukseli wręcz się przeliczył. Okazuje się, że szczyt i dno są bardzo blisko siebie.
Fornir, jaki pokrywa polityków, jest cienki, a politura łatwo schodzi. Warto zwrócić uwagę, że (przy walnym udziale mediów) mało mówi się o sprawach ważnych, takich jak konkluzje szczytu, a w kraju los służby zdrowia i emerytów pomostowych, dominuje „afera krzesłowa”. Można to nazwać nową polityką w wykonaniu nowych polityków. Nowa polityka musi być prosta, tak żeby zrozumiał ją czytelnik „Faktu” i prosty telewidz po zawodówce: dziadek w Wehrmachcie, ojciec w UB, brat – aferzysta, oszust alimentacyjny, wyrodny ojciec, zomowiec, wychowanek podwórka itd., itp.
Nowa polityka wymaga nowych polityków. Ich główne zalety to powierzchowność, szybka orientacja, nie zapominają języka w buzi, w mig łapią instrukcje szefa, są zdolni do kłótni, trudno ich zbić z tropu, wygadani „na maksa”, w miarę złośliwi, równorzędni partnerzy dla dziennikarzy i adwersarzy w studio. Gosiewski, Ziobro, Nowak, Kownacki, Kurski, Brudziński, Szczygło, Marcinkiewicz (chyba najbardziej z nich kiczowaty) to są nowi politycy, politycy XXI wieku, aktorzy sceny politycznej. Coraz bardziej upodabniają się do dziennikarek (i dziennikarzy), którzy przesłuchują ich w studio, a dziennikarze coraz bardziej przypominają polityków. I tak toczy się światek.