Moja Ameryka
Kilka dni temu na tym blogu pojawił się komentarz, że na świecie dzieją się sprawy ważne (wojna w strefie Gazy), a ja poruszam sprawy zastępcze, rozmaite hece, jakie dzieją się w Polsce. Zgoda. „Jawohl”, jak mówi premier Putin. Z tym, że ja nie jestem premierem, tylko wolnym blogowiczem. Parafrazując Leopolda Staffa – od spraw ważnych to ja mam Tuska i Kaczyńskiego, Paradowską i Żakowskiego. A sam piszę niekoniecznie o tym, co ważne, tylko o tym, co mi w duszy gra.
Zamierzałem pisać o kolejnych „hecach”, ale przed chwilą obejrzałem koncert artystów amerykańskich na mallu w Waszyngtonie, ku czci Baracka Obamy. Uroczystość trochę patriotyczna i podniosła, w której Ameryka pokazała się od najlepszej strony. Prezydent – elekt, jego małżonka i córeczki, wiceprezydent – elekt Joe Biden i jego żona, wszyscy piękni i pełni nadziei, na tle setek tysięcy Amerykanów, tak różnych, jak żaden inny naród na świecie. I do tego ta muzyka! Bruce Springsteen, Stevie Wonder, Garth Brookes, Shakira… Ameryka to supermocarstwo muzyczne, chociaż zabrakło mi jazzu i Nowego Orleanu (za to ostatnio byłem na koncercie Woody Allena), no i Boston Symphony, której słuchałem często za czasów Seijo Ozawy.
W taki wieczór staram się nie myśleć o kryzysie, o Wall Street, o Iraku, o Palestynie, o Izraelu, o Guantanamo i o Kubie. Mimo że uroczystość pod pomnikiem Lincolna była trochę oficjalna, zrealizowana perfekcyjnie i mało spontanicznie, mimo że niektóre hasła budziły kontrowersje („stoimy zawsze przy naszych silach zbrojnych”), w taki dzień życzę Ameryce jak najlepiej, bo kiedy w Stanach będzie O.K., to i świat będzie lepszy.
Sam zawdzięczam Ameryce bardzo wiele – od stypendium w 1962 roku na uniwersytecie Princeton, podroż samochodem kolegi z New Jersey do Kalifornii, przewożenie samochodów dealera na trasie Los Angeles – San Francisco, wstrząs, jakim były zabójstwa braci Kennedych, aresztowanie wraz z dwoma kolegami w stanie Missisipi w 1963 roku (które opisałem w reportażu „To nie jest Szwecja”) pod zarzutem podburzania ludności kolorowej do udziału w wyborach, wojnę wietnamską, którą przez sto dni obserwowałem w Hanoi i w Sajgonie, stypendium na Uniwersytecie Harvarda, wywiad z prezydentem Bushem Sr., książkę „Rozbieram senatora”, którą napisałem w stanie Wisconsin, potem cztery lata pracy w amerykańskiej redakcji w Bostonie (1990-1994), której podjąłem się, aby zapewnić córce i synowi (a dokładnie – pasierbowi) wykształcenie nieporównanie lepsze od mojego. I dużo, dużo więcej.
Najpiękniejsze w Ameryce są dla mnie miasteczka uniwersyteckie – Princeton i Harvard, a także białe, drewniane domki w Nowej Anglii, zatoki i skały stanu Maine, żaglówki w niezliczonych „marinach”, miasteczko Rockport w stanie Massachusetts, Cape Cod, nieprzebrane ilości książek w księgarniach i niekończące się autostrady, po których jeździłem pełen niepokoju, czy aby nie przepuściłem właściwego zjazdu.
Ameryka to także moi przyjaciele – tragicznie zmarły David Halberstam, o którym tu pisałem, Bela i Bernie Weisman – polscy Żydzi, którzy przeżyli Holocaust, a po wojnie osiedli w Nowym Jorku, w domu, przez który przewinęło się wielu Polaków (w dużym stopniu dzięki Elżbiecie Czyżewskiej), Jerzy Kosiński, wdowa po nim, Kiki von Fraunhofer, która zmarła w ubiegłym roku po ciężkiej chorobie, mój szef w latach 1990-1994 – Crocker Snow Jr., znany w Bostonie dziennikarz, kwintesencja WASP i Nowej Anglii, absolwent Harvardu, tweedowa marynarka obowiązkowo przetarta na łokciach, znany socjolog, prof. Melvin Tumin – mój ulubiony profesor w Princeton, który prowadził zajęcia z cywilizacji amerykańskiej dla stypendystów zagranicznych, Edmundo Flores – wybitny ekonomista meksykański w Princeton, któremu zawdzięczam „wprowadzenie do Ameryki Łacińskiej” i – być może – po trzydziestu latach – stanowisko ambasadora, i wielu, wielu innych, którzy przychylili mi nieba w Ameryce. Większość z nich już nie żyje, ale dla mnie Ameryka – to oni. I jak tu nie życzyć Ameryce jak najlepiej?